Ks. Leon Frankowski (1855 - 1882)

Urodził się w Trzcinicy, na ostatnim południowym krańcu diecezji. Ukończywszy z chlubą szkoły gimnazjalne w Ostrowie, mimo wrzącą w najlepsze walkę kulturną, grożącą na pozór zupełnym zniszczeniem organizacji kościelnej w naszej diecezji, skoro poczuł w sobie powołanie do stanu duchownego, bez wahania poszedł za głosem Bożym. Ale seminarium diecezjalne zamknięto, musi więc za granica kołatać o przyjęcie do podobnego instytutu i znajduje je aż w Tyrolu u OO. Jezuitów w Insbruku. Nie mógł lepiej trafić; wyniósł stamtąd ducha prawdziwej pokory chrześcijańskiej i apostolskiej gorliwości, krom innych cnót, wyniesionych jeszcze z domu rodzicielskiego, które tam jeszcze piękniej się rozwinęły. Ukończywszy z chlubą trzyletnie teologiczne studia, odebrał tamże święcenia kapłańskie. I oto gotowy był szermierz do boju Pańskiego. Bój ten miał być dla niego krótkim, ale twardym od początku do końca i trzeba było takiej pokory i takiego zaparcia się siebie jakimi odznaczał ks. Leon, aby się nie zniechęcić i nie cofnąć w pół drogi przed trudami i niebezpieczeństwami. Pierwsza zaraz Ofiara Przenajświętsza, którą Panu Bogu złożył na ołtarzu rodzinnego swego miejsca, ściągnęła gromy na niego i na wuja jego, czcigodnego ks. kanonika Korytkowskiego z Gniezna, który mu asystował przy prymicjach. Był to ów głośny swojego czasu proces, w którym ks. Leon stawać musiał przed kratkami za odprawianie prymicji, a ks. Korytkowski za "wyświęcenie" go. Obydwaj winowajcy zostali wprawdzie uznani za niewinnych, proces ten przecież nie mało im sprowadził kłopotów, trudów i kosztów. Tak przebywszy pierwszy ten chrzest wojenny, niebawem ks. Leon upatrzył sobie pewną odległą, osieroconą parafię i pospieszył tam, aby o ile okoliczności dozwolą, zgłodniałych chleba duchownego zasilać słowem Bożym i Sakramentami św. Tu po kilkumiesięcznej pracy nabawił się sam ciężkiej choroby, która w owej okolicy grasowała; zapadł na tyfus, z którego tylko staranna bardzo opieka wdzięcznych parafian po kilkutygodniowym przykucia do łoża znów na nogi go postawiła. Zaledwie jednakże jako tako przyszedł do sił, czekało go nowe doświadczenie. Żołnierz Chrystusowy, ulegając twardej konieczności, musiał sutannę zawiesić na kołku, a przebrać się w pruski mundur, aby cały rok spędzić na marsowych ćwiczeniach, bardzo co prawda, stosownych i przyjemnych dla kapłana. Minął przecież i ten rok, pełen dla niego cierpkich upokorzeń, które z niezrównanym umiał znosić spokojem. Skoro tylko zdjął z siebie mundur i pikelhaubę, niezwłocznie wrócił do pracy w Winnicy Pańskiej. Dowiedziawszy się, że o kilka mil od Gniezna, gdzie wojskową odbywał służbę, jest parafia niedawno temu pasterza pozbawiona, podążył tam niebawem i nie zważając na wyjątkowo trudne okoliczności, uzbroiwszy się w cierpliwość, wytrwałość i męstwo, wziął się do uczenia, dzieci katechizmu, opatrywania chorych i innych tym podobnych dzieł, miłosierdzia. Czym był dla tej parafii przez trzy kwartały, które wśród niej spędził, niech świadczą liczne tłumy wiernych, którzy się zbiegli celem oddania mu ostatniej posługi, niech świadczą głośne łkania ich, które głuszyły żałobne śpiewy kapłanów. Zachorował ciężko, nie przeczuwając przecież niebezpieczeństwa przez dwa tygodnie mocował się z chorobą, i nie chciał się położyć, ani zaprzestać pracy. Staranny o czystość swego sumienia, jak najczęściej, spowiadał się u sąsiednich konfratrów, ostatnią spowiedź odprawił kilka dni przed śmiercią, nie myśląc wcale, że to będzie dla niego ostatnie na tym świecie obliczenie się i Sędzią odwiecznym. Dopiero gdy boleści go złamały, padł na łoże, z którego w 24 godziny przeniósł się do wieczności. Najbliższy z sąsiadów, gdy dowiedziawszy się o niebezpieczeństwie jego, podążył do niego, już go nie zastał przy życiu. Zakończył doczesną pielgrzymkę swą nazajutrz po trzeciej rocznicy swego wyświęcenia, pierwszy z grona tak zwanych "majowych księży, święconych już po emanacji ustaw majowych. Jak grom rozbiegła się wiadomość o jego niespodzianej śmierci po parafii, która w krótkim czasie powtórnie sierotą się ujrzała. Konfratrzy z okolicy licznie się zjechali na eksportacje, która przy niedzieli się odbyła. Nie zwykła to była eksportacja: nie z plebanii, jak zwykle, wynoszono zwłoki tego prawdziwego Wyznawcy, ani nie z domu pańskiego, ale z ubogiego włościańskiego domku, leżącego na uboczu za wsią, gdzie znajdował się gościnny, choć ubogi przytułek, gdzie też bez lekarskiej pomocy cierpiąc, zakończył i chlubą doczesną swą pielgrzymkę. Eksportacji przewodniczył ks. kanonik Korytkowski, weteran, zaszczycony długim więzieniem za sprawę Kościoła, prowadził do grobu Benjaminka swojego, godnego siebie szermierza, który choć młodszy wiekiem, ubiegł go w gonitwie po wieniec chwały.