Ks. Marian Marchowski (1926 - 1994)

Na przełomie maja i czerwca 1994 r. przez 18 dni przebywał w szpitalu na Kapuściskach w Bydgoszczy kapłan, który w wyniku udaru mózgu utracił kontakt z otaczającym go światem. Nieprzytomny leżał spokojnie, a przez cały czas w rękach trzymał duży "soborowy" różaniec i przesuwał jego paciorki. Poruszał też ustami, a jedyne słowa, które z trudem wypowiadał to "Zdrowaś Maryjo" przeradzające się potem w bełkot nieprzytomnego. Uczennice Szkoły Medycznej, które najczęściej pełniły przy nim opiekę próbowały się z nim modlić, ale on powtarzał tylko "Zdrowaś Maryjo"... "Zdrowaś Ma...... Zdrowaś śśśś". Nad ranem 9 czerwca 1994 r. zamilkł, by w ciszy o godz. 21.30 przejść do Pana. Tak umierał ks. radca Marian Marchowski. Jakie było życie tego kapłana, który umierał tak jak napisał w 1955 r. na swoim obrazku prymicyjnym "Poprzez Maryję będę zdążał po ścieżkach Jezusa do wieczności". Lata młodości wspomina jego siostra Urszula. "Mój brat urodził się 26 listopada 1926 r. Nasi rodzice to Stefania z Tockich i Bronisław Marchowscy. Dzieciństwo nasze upływało w spokoju dobrej sytuacji majątkowej. W 1930 r. ojciec objął w administrację trzy majątki ziemskie w Bytyniu koło Poznania będące własnością Niegolewskich. W 1932 r. przy porodzie naszego brata Stefana umiera matka. Ojciec pozostał sam z czwórką dzieci Tadeuszem, Urszulą, Marianem i Stefanem. Marian miał wtedy 6 lat. Od tego czasu byliśmy pozbawieni matczynego serca i zdani na opiekę ciotki i służących. Ojciec był dobry i sprawiedliwy, lecz bardzo surowy. Wychowywaliśmy się w domu bardzo religijnym, lecz bez odrobiny ciepła i serdeczności. Marian będąc małym chłopcem od 6 roku życia do czasu okupacji hitlerowskiej był gorliwym ministrantem. W listopadzie 1939 roku Niemcy wyrzucili ojca z całą rodziną z majątku. Zaczęły się dla nas wszystkich ciężkie dni. Przez całą okupację Marian pracował jako robotnik rolny, nie przestał być ministrantem. Z wielką radością, gdy tylko było to możliwe szedł 10 kilometrów do najbliższego czynnego kościoła, aby uczestniczyć we Mszy św. Przez całą okupację, w domu naszym cała rodzina odmawiała codziennie różaniec i litanię do Matki Bożej. W czasie zajmowania terenów Polski przez wojska radzieckie mieszkaliśmy w Szczepankowie pod Poznaniem. Rosjanie uznali mojego ojca i brata Mariana za burżujów i jako "wrogów ludu" dwa razy stawiali pod ścianą, aby ich rozstrzelać. W ich obronie stanęli robotnicy z folwarku w Szczepankowie tłumacząc za każdym razem, że ci, których uważają za wrogów, to bardzo dobrzy ludzie - Polacy. Pomimo, że napastnicy odstąpili od swego zamiaru i puścili ich wolno, to jednak wydarzenia te pozostawiły ślad na psychice mojego brata. Po zakończeniu działań wojennych w województwie poznańskim, wróciliśmy z całą rodziną do majątku Jaworowo koło Strzelna. Niestety warunki powojenne, propaganda przeciw dawnym właścicielom sprawiły, że dawni robotnicy rolni uwierzyli, że są władzą i nie chcieli pracować na naszym gospodarstwie. W tych warunkach, aby zarobić na przeżycie pozostało nam samym zająć się pracą na roli. Główny ciężar pracy spadł na ojca i Mariana. Były to bardzo trudne dni. Marian pracował od czwartej rano do późnych godzin wieczornych i przy tym uczył się, w Strzelnie w Gimnazjum, gdzie zdał tzw. małą maturę. Nieodstępowała go też myśl o kapłaństwie. Pracę i naukę łączył zawsze z modlitwą, szczególnie umiłował krzyż, który kiedyś otrzymał w prezencie jako małe dziecko, nie rozstawał się z nim nigdy nawet gdy szedł spać zabierał go do łóżka. Po ukończeniu nauki w Strzelnie przeniósł się do Gniezna, aby tam kontynuować naukę w Gimnazjum dla Pracujących, i zdać maturę i zgłosić się do Seminarium Duchownego. Zaraz, więc po zdaniu matury zgłasza się do Seminarium w Gnieźnie, aby realizować swoje pragnienia. Będąc klerykiem w czasie wszystkich wakacji pomaga w pracy na roli, aby ulżyć spracowanemu ojcu w jego obowiązkach. Pobyt w Seminarium przypadł na trudne lata dla Kościoła w naszej ojczyźnie były to przecież czasy walki z Kościołem, z księdzem Prymasem, którego uwięziono. Były to też czasy kolektywizacji rolnictwa walki z "kułakami", co dotykało jego ojca i oczywiście pośrednio Mariana. Święcenia kapłańskie otrzymał wcześnie rano w dniu 24 kwietnia 1955 r. Były to trudne czasy, młody ksiądz Marian jest jednak pełen optymizmu, że i w tych czasach można wiele zdziałać dla Chrystusa i ludzi. Z wielkim zapałem do pracy jedzie więc na swoją pierwszą placówkę do Solca Kujawskiego, by stanąć u boku proboszcza ks. Jana Pelikanta. Nie wiedział wtedy, że całe swoje kapłańskie życie zwiąże z tym miastem i zostanie pochowany na cmentarzu parafii św. Stanisława Bpa w Solcu Kujawskim. W tym czasie parafia Solec Kujawski obejmowała całe miasto, w którym obok kościoła parafialnego sprawowano służbę bożą również w kościele poprotestanckim dziś parafia Najśw. Serca Pana Jezusa i w przejętym zborze ewangelickim w Plątnowic - dziś parafia Matki Bożej Królowej. Ks Proboszcz Jan Pelikant widząc zapał do pracy swojego nowego współpracownika, obok wielu zadań zlecił mu opiekę nad kościołem w Plątnowie. Ks. Marian zabrał się do tej pracy z całym oddaniem. Zauważa to Władza Duchowna i poleca mu zorganizowanie samodzielnej placówki duszpasterskiej w tym ośrodku. Nie było to w tamtych czasach łatwe, ale już 1 lipca 1958 r. przenosi się na stałe do Plątnowa. W Plątnowie był kościół, który wymagał remontu, ale to wszystko. Nie było plebanii i żadnego zaplecza. Zamieszkał więc ks. Marian jeszcze nie proboszcz, ale rezydent u życzliwych ludzi, którzy wynajęli mu mieszkanie. Oczywiście zamieszkanie księdza w Plątnowie wywołało ostry sprzeciw w Wojewódzkim Urzędzie do Spraw Wyznań w Bydgoszczy, z którym kłopoty miał ks. Marian jeszcze przez długie lata. Pomimo tych i innych trudności ks. Marian trwa na posterunku, przeprowadza niezbędne remonty kościoła, a przede wszystkim prowadzi ożywione duszpasterstwo. W 1965 r. przygotowuje sobie "arcy skromne mieszkanko" w budynku gospodarczym przy kościele" i tam się przenosi, jak mówił, "żeby ksiądz był przy kościele". Oficjalnie parafia w Plątnowie utworzona została w 1968 r., a jej pierwszym proboszczem oczywiście został ks. Marian Marchowski. Utworzenie parafii pozwoliło na wystąpienie do Władz województwa o pozwolenie na budowę plebanii, bowiem prowizoryczne mieszkanie w budynku gospodarczym nie nadawało się do użytku. Starania trwają dwa lata. Po wielu trudach otrzymuje pozwolenie budowy plebanii i oczywiście zaraz przystępuje do pracy budowlanej. Budowa ta została ukończona latem 1974 r., ale jak często mawiał "kosztowała go wiele zdrowia". Nie było to tylko powiedzenie, ale rzeczywiście już w latach siedemdziesiątych zaczął podupadać na zdrowiu, dają znać o sobie nerwy, serce, cukrzyca i słabnący wzrok. Pomimo, że zdrowie słabnie ks. Marian nie poddaje się temu, jest zawsze czynny, koleżeński i pełni funkcję notariusza dekanatu. Słabnący kapłan otrzymuje do pomocy wikariusza, aby wspomagał go w pracy, nie zahamowało to jednak postępującej choroby. Widząc, że siły jego słabną w lutym 1993 r. prosi ks. Arcybiskupa o zwolnienie go z obowiązku kierowania parafią choć chciał nadal zamieszkać w pokoju na plebanii. Prośbę tę ks. Arcybiskup przyjmuje i z dniem 30 czerwca 1993 r. ks. Marian Marchowski przechodzi na emeryturę. Przepiękna była uroczystość pożegnania odchodzącego po 35 latach pracy w Plątnowie ks. Mariana. Przygotowali ją w dużej mierze parafianie, którzy tym aktem chcieli wyrazić wdzięczność swojemu pierwszemu proboszczowi. Na uroczystość tę przybył również ks. arcybiskup Henryk Muszyński, który ogłosił zebranym, że mianuje ks. Mariana Marchowskiego Radcą duchowym. Wydawało się, że teraz ks. Radca będzie spokojnie jeszcze długie lata posługiwać w Plątnowie. Niestety choroba postępuje, czuje się coraz gorzej. Jest świadomy sytuacji i przygotowuje się do spotkania z Panem. W każdej rozmowie o tym mówi, ma przygotowane wszystko do trumny. Jest spokojny, nie lęka się śmierci, z wielką radością pokazuje świecę od subdiakonatu, na której wyrył datę jego przyjęcia. Ta świeca mawiał musi być w mojej trumnie. Jest duchowo przygotowany, aby stanąć przed Bogiem. Jak tylko pozwalało zdrowie codziennie w swoim pokoju sprawował Mszę św. o godzinie 7.00, razem z Mszą św. z "Radia Maryja" bowiem bardzo słabo widzącemu to włączenie się w tę liturgię pomagało mu w świętych czynnościach. Tak też było w dniu 23 maja 1994 r. w Święto Najśw. Maryji Panny Matki Kościoła, miał zamiar sprawowania Najśw. Ofiary, ale w czasie przygotowania stracił przytomność i upadł na podłogę uderzając głową o kant stołu. Przewieziony do szpitala, żył jeszcze 18 dni nie odzyskał jednak przytomności tylko przesuwał paciorki różańca i powtarzał: "Zdrowaś Maryjo" Zdrowaś.... Zdro....... Tak umierał przygotowany do spotkania z Panem. Pogrzeb ks Mariana Marchowskiego odbył się w poniedziałek 13 czerwca 1994 r. Mszy św. i uroczystościom pogrzebowym przewodniczył ks. bp. Bogdan Wojtuś, a kazanie wygłosił ks. kan. Tadeusz Zabłocki. Po Mszy św. sprawowanej w plątnowskiej świątyni, którą tak bardzo zmarły umiłował, ciało jego przewieziono na cmentarz w Solcu Kujawskim, z którym związał cale swoje kapłańskie życie. Żegnało go bardzo liczne grono parafian i kapłanów, którzy z żalem i jednocześnie nadzieją, że Pan przyjmie wiernego sługę do Swojej Chwały składali trumnę w soleckiej ziemi./ks. dziekan Romuald Biniak/