Wspomnienie o 1 Pułku Strzelców Wielkopolskich,
później 55 Poznański Pułk Piechoty
Walki o Stańków w 1920 roku
opisane na podstawie wspomnień starszego sierżanta Franciszczaka
W czasie zwycięskiej naszej ofenzywy z pod Warszawy, zapędziliśmy się wśród ciągłych walk, aż pod miasteczko Kojdanów, o który rozgorzała zacięta walka, zakończona naszem zwycięstwem. Po zdobyciu Kojdanowa ruszyliśmy w ślad za nieprzyjacielem, który usadowił się na wzgórzach leżących na południowy - wschód od skrzyżowania szosy z torem kolejowym prowadzącym do Mińska. W czasie walki o Kojdanów z początku brał udział i mój pluton, a z chwilą zdobycia go, wycofany został do odwodu, gdzie znajdowała się już jedna z kompanji strzeleckich. Gdy gros pułku wyszło w pościgu za nieprzyjacielem na wysokość skrzyżowania szosy z torem kolejowym, wywiązała się niezwykle ostra i zacięta walka; trzy razy zdobywali nasi żołnierze tor kolejowy i trzy razy musieli go oddać nieprzyjacielowi. Zaalarmowano pluton mój celem wsparcia natarcia i powtórnego zabrania toru kolejowego. Z chwilą ruszenia plutonu mego z pomocą, rozpoczęła się silna strzelanina i jak wyczułem według huków, miało to miejsce już na wschodniej części przedmieścia Kojdanowa. Momentalnie przyspieszyłem marsz mego plutonu, z tem, że ja i mój goniec bojowy maszerowaliśmy około 75 metrów przed plutonem. Dochodząc do wylotu miasta, ujrzałem przy prawej i lewej stronie, przy czołowych chatach, stojących bolszewików z karabinem w ręku, opartych o chaty. Momentalnie chwyciłem za pistolet, a goniec mój za karabinek; lecz zdziwiło mnie to, że bolszewicy stoją zupełnie obojętnie i nie myślą o walce. Podszedłem do jednego z bolszewików z pistoletem w ręku, a memu gońcowi rozkazałem z gotową do strzału bronią uważać na drugiego. Gdy do owego bolszewika podszedłem zobaczyłem dopiero, że jest to już nieboszczyk, którego ktoś postawił na nogi i oparł go o chałupę dając mu karabin w rękę. To samo było i po drugiej stronie chałupy. Wobec tego rzuciliśmy nieboszczyków na ziemię i pomaszerowaliśmy w stronę toru kolejowego, gdzie toczyła się zacięta walka. Pluton mój nie został w niej już zaangażowany, ponieważ w międzyczasie nasze oddziały przednie przepędziły wroga w kierunku Stańkowa. Po przepędzeniu bolszewików maszerowałem w składzie reszty 4-ej kompanji karabinów maszynowych aż do wysokości jakiejś osady leżącej przy trakcie, gdzie nastąpiło porozdzielanie kompanji plutonami do różnych kompanij strzeleckich naszego pułku. Ja z moim plutonem walczyłem z kompanją porucznika Szymańskiego, a w czasie zażartych walk zdobyliśmy wieś Kukszewicze. Około północy ruszył pluton mój w składzie kompanji porucznika Szymańskiego w kierunku m. Stańkowa. Ze względu na ważne i trudne zadanie jakie otrzymał oddział, maszerował z plutonem moim również i dowódca kompanji, porucznik Paszkiewicz Wilhelm. W trakcie posuwania się, dotarliśmy do rzeki Usy, która miała dość wysokie brzegi obrosłe wikliną, sama rzeczka zaś nie była zbyt szeroka, lecz za to bardzo głęboka i rwąca. Po przełożeniu kładek, przeprawiliśmy się szczęśliwie bez przeszkód na drugi brzeg i ruszyliśmy w kierunku Stańkowa. Z chwilą przybycia do oddzielnie stojącej chałupy przy drodze na południowo - zachodnim skraju folwarku Stańków, zauważyliśmy w parku i pod pałacem własności Hutten - Czapskiego ognie obozowe, a wpadłszy do parku zaskoczyliśmy obozujących bolszewików, których bez strzału pokłuliśmy bagnetami, zabierając tylko nielicznych do niewoli to jest tych, którzy jakimś cudem uniknęli ciosów bagnetów; kilka sióstr ich czerwonego krzyża, dużo wozów, koni, broni i dwa karabiny maszynowe z wielką ilością amunicji. Tylko mała garstka zdołała się ulotnić pod osłoną nocy. Kompanją strzelecka porucznika Szymańskiego zajęła po zwycięstwie trakt prowadzący od folwarku Stańków do m. Hończarowa, oraz położone tam wzgórza. Pluton karabinów maszynowych wycofany został do odwodu do wyżej omawianego zabudowania, by w razie potrzeby mógł być odpowiednio użyty. Nad ranem wywiązała się bardzo zacięta walka, gdyż bolszewicy wielką przewagą natarli na nasze pozycje i pomimo silnego ognia z naszej strony, pomimo wielkich strat nieprzyjaciela którego trupami gęsto zasłane było całe przedpole, pomimo, że natarcie się stale załamywało, nadchodziły nowe posiłki tratujące własnych rannych i zabitych i idące wytrwale naprzód. Nasze oddziały nie cofały się lecz grzmiały i szerzyły w szeregach nieprzyjaciela śmierć i zniszczenie. Ponieważ pluton mój był jeszcze w odwodzie i na razie nie miał rozkazu wejść w akcję, uprosiłem dowódcę kompanji ażeby pozwolił mi z zdobytemi nocy wczorajszej ciężkiemi karabinami maszynowemi i obsługami zapasowemi pójść naprzód na linję walczących i wesprzeć nasze oddziały. Po otrzymaniu zezwolenia zabrałem obydwa zdobyte karabiny maszynowe i całą obsługę zapasową i ruszyłem folwarkiem na prawe skrzydło walczącej kompanji. Z chwilą ustawienia i naładowania bolszewickich karabinów maszynowych wydałem rozkaz do otwarcia ognia. Zagrzmiały równocześnie dwa karabiny maszynowe siejąc śmierć. To też momentalnie powstał olbrzymi wyłom i nieprzyjacielskie natarcie załamało się. Lecz po chwili nadeszły znów nowe posiłki bolszewickie, prąc nieustannie naprzód. I znów odezwały się nasze karabiny maszynowe kosząc nielitościwie wszystko co podlazło pod lufy; karabiny maszynowe huczały bez przerwy i pożerały jedną taśmę amunicji po drugiej, lecz co dwie czy trzy falangi zostały skoszone, nadchodziły nowe, wyrastały jakby z pod ziemi i jakby mocą piekielną pchane, bezustannie parły naprzód i naprzód, nie bacząc na formalnie zasiane przedpole ich zabitymi i rannymi po których musieli tratować. Nasze szeregi ucierpiały znacznie od żniwa śmierci, lecz straty w porównaniu do nieprzyjacielskich nie były tak wielkie, a to dlatego, że mieliśmy dobre pozycje. W chwili najzażartszej walki skończyła się przy obydwóch karabinach maszynowych amunicja, a ponieważ była to amunicja zdobyta, a innych zapasów nie było, musiałem moje karabiny maszynowe wycofać do odwodu, sam zaś podążyłem z mym gońcem do plutonu, meldując o tem dowódcy kompanji. W czasie powyższej walki gdy strzelałem z karabinka który oparłem o wodnik od karabinu maszynowego, w pewnej chwili otrzymałem strzał od któregoś z bolszewików tak celnie, że skrzynka o którą byłem oparty podrzuciła mnie w bok i uczułem ból w piersiach. Momentalnie położyłem się na wznak i zacząłem szukać rany, odpinając mundur. Lecz ku memu zdziwieniu zauważyłem, że krew nie płynie. Obejrzałem zatem ową skrzynkę, która była cała rozharatana. Z chwilą gdy podniosłem głowę znów zaczęły świstać mi pociski, tuż, tuż nad głową. Ostrożnie cofnąłem się nieco w tył i zacząłem obserwować skąd wróg mnie ostrzeliwuje. Nareszcie zauważyłem w krzakach nieco w prawo odemnie ulatniające się dymki. Walnąłem w stronę tę parę razy z karabinka, lecz pomimo to stale i celnie ostrzeliwał ukryty wróg, niedopuszczając mnie do innej pozycji. Widząc, że może ze mną być źle, skierowałem w strony tę jeden z moich karabinów maszynowych; od razu zamilkł ukryty tam wróg. Z chwilą mego wycofania się, podszedł nieprzyjaciel do 75 metrów przed naszą pozycję. Kompanją strzelecka nia mogła dłużej dotrwać na stanowisku i zaczęła cofać się ku rzece Usy. W czasie cofania się zauważyłem, że pluton mój jest już na stanowiskach ogniowych i dowodzi nim porucznik Paszkiewicz Wilhelm, dowódca kompanji i czeka na moment otwarcia ognia. Z chwilą, gdy cofająca się kompanja, strzelecka opróżniła przedpole, zagrzechotały karabiny maszynowe dowodzone przez porucznika Paszkiewicza, niszcząc i szarpiąc wroga, który od razu przywarł do ziemi. Ponieważ nieprzyjaciel nie zauważył z początku owych ukrytych karabinów maszynowych, a pędził wprost za cofającą się kompanją chcąc ją potopić, srodze się zawiódł, gdyż położona zapora ogniowa osłaniała naszą kompanję, dziesiątkując ogłupiałego tem zaskoczeniem nieprzyjaciela. Nieprzyjaciel zorjentowawszy się, skierował od razu część swojej dziczy na nasze karabiny maszynowe by zajść je z boku i pomimo silnego ognia i wielkich strat dotarł do nas dość blisko. Bolszewicy dotarli teraz do nas dość blisko i zaczęli nas okrążać wzywając do poddania się. Na domiar złego wyczerpała się przy jednym z karabinów maszynowych amunicja, tak, że strzelcy tego karabinu maszynowego walczyli tylko karabinkami i granatami. W czasie najzażartszych walk gdy chodziło o własne głowy, o być albo nie być, zginął w plutonie strzelec Araus i Łabodziński, jeden zaś z strzelców plutonu został pokłuty bagnetami przez bolszewików. Odznaczył się tu szczególnie strzelec Araus Mieczysław, który będąc już ciężko ranny nieco na uboczu podniósł się i chwiejnym krokiem dźwignął ostatnią skrzynkę amunicji do karabinu maszynowego. Doszedłszy do stanowiska został powtórnie śmiertelnie ranny a padając wymówił słabnącym głosem : "wolę umrzeć wśród was, niż tam zostać", poczem skonał. Lecz pomimo tych strat trzymaliśmy się dalej, licząc teraz na pomoc kompanji porucznika Szymańskiego którą nam miała dać już z tamtej strony Usy. Karabin maszynowy obsługiwany przezemnie szerzył w dalszym ciągu w okalających nas szeregach śmierć, a to tem więcej, że nieprzyjaciel był tuż przed naszemi lufami. Bolszewicy waląc do nas, zaczęli nas ścieśniać, o jakimkolwiek wycofaniu się przez rzekę z powodu braku mostu, nie było już mowy. Przygotowaliśmy się już na to, że nas w pień wyrąbią, lecz musi ich to kosztować bardzo drogo. W momencie gdy mieli nas dopaść, na co przygotowaliśmy granaty ręczne, bagnety, noże, łopatki i kto co miał do rozbijania łbów bolszewickich, rozległ się na prawo od nas huk wystrzałów; bolszewicy wzywają nas do poddania się, lecz otrzymują znów porcję ołowiu i żelaza. Walka na prawo od nas rozgorzała w najlepsze. To dowódca pułku pułkownik Paszkiewicz dąży nam z pomocą. Bolszewicy okrążają nas a my walimy w nich już resztkami amunicji. Bolszewicy cofają się na całym froncie, kompanją porucznika Szymańskiego praży w nich ogniem, przeprawia się szybko przez rzekę i wali do szturmu. Z kompanji strzeleckiej przynoszą nam parę skrzynek amunicji od lekkich karabinów maszynowych i znów walimy naprzód. Ranni bolszewicy prosili o wodę, inni o opatrunki a inni harczeli w agonji. Straszny to był widok, gdyż niektórzy mieli po pół głowy, innym powychodziły jelita, jedni siedzieli z pourywanemi rękami, nogami, a inni leżąc wili się z bólu gryząc ręce i ziemię. Po dotarciu do starej naszej pozycji zdobyliśmy znów huk nataśmowanej amunicji rosyjskiej do karabinów maszynowych. Otrzymałem więc rozkaz udania się po nasze zdobyte karabiny maszynowe. Waląc z moim nieodstępnym gońcem bojowym poprzez zabitych i rannych bolszewików na nasze tyły, zauważyłem dopiero ogrom naszej pracy niszczycielskiej; ranni bolszewicy błagali nas na wszystkie świętości by ich dobić, inni jęczeli wijąc się z bólu, inni konali już i widziałem jak wyprężały się ich ciała. Nagle natknąłem się na leżącego rannego oficera bolszewickiego, który prosił mnie ażebym mu podał łyk wody. Widząc, że nie jest on ani komunistą ani żydem, lecz zabranym może przemocą oficerem carskim, odczepiłem manierkę i dałem mu haust gorzałki, pocieszając go, że ma leżeć, gdyż ja nie mam czasu, a przyjdą zaraz sanitarjusze to go opatrzą i zabiorą do szpitala, poczem spiesznie odwróciłem się by walić dalej i wykonać otrzymany rozkaz. W chwili, gdy odszedłem od niego około trzech kroków padł strzał, odwróciłem się momentalnie i zauważyłem, że właśnie ten bydlak który otrzymał odemnie wódki, strzelił, lecz na szczęście nie trafił mnie. Rozwścieczony chwyciłem za mój browning, doleciałem do niego i przyłożyłem mu lufę do łba - lecz nie miałem sumienia pociągnąć za spust wydarłszy mu "Nagan" pozostawiłem go w spokoju. Ale goniec mój nie mógł mu tego darować, krzycząc: "jak pan sierżant nie chce, to ja go zakatrupię" ! Krzyknąłem "zostaw go", lecz było już za późno, gdyż porwał ze ziemi bolszewicki karabin i grzmotnął nim tak silnie przez czaszkę owego oficera, że się rozpękła i rozprysł się mózg. Pomimo to, że chłopak ten był bardzo odważny i nigdy nie odstępował mnie, za co go bardzo lubiłem, nie mogłem jednak długo mu tego darować i zapomnieć. Po zajściu tem pobiegłem po karabiny maszynowe, a gdy wróciłem na naszą pozycję, bolszewików już nie było. Pod wieczór zaś pułk odmaszerował dalej, idąc na Mińsk Litewski.
Na tle wspomnień z zajęcia Mińska Litewskiego przez 55 Pozn. p. p.
napisał major dyplomowany Paszkiewicz Wilhelm
"Do Polski jedziemy, do Polski"
Walka o Mińsk, jaka rozegrała się w dniu 15-go października, toczyła się właściwie w trzech niemal zupełnie odosobnionych ogniskach, a mianowicie: pod Siennicą, na północ od Mińska i w samym Mińsku. Wszędzie osiągnęliśmy świetne zwycięstwa, ale łączność wskutek dużej przestrzeni i braku środków istniała jedynie przez boga wojny, honor sztandaru pułkowego i przez wiarę niezachwianą w zwycięstwo. Oddział mój, który działał na północ od Mińska w rejonie Kalwarji i na zachód od niej, już od południa walcząc ciągle z potworną przewagą liczebną wroga (części 81 brygady sowieckiej, a potem z 79 brygadą sowiecką) nie miał też łączności z pułkiem już od południa. O nawiązaniu jej marzyć nie można było, bo front walki stanowiło ciągłe zamknięte koło, posuwające się stale naprzód. Szczęściem udało nam się zerwać wszystkie połączenia 79 brygady sowieckiej z Mińskiem, a wskutek tego pobiliśmy ją drogą szeregu zasadzek i zaskoczeń. Walki te trwały do zmierzchu. Gdy oddział zajął Kalwarję było już ciemno. Chłopaki byli gonitwami po polach straszliwie zmęczeni, więcej jednak jeszcze zmęczeni byli dowódcy, a szczególnie porucznik Orłowski i sierżant Franciszczak. Obaj ci moi dowódcy w tym dniu kilkakrotnie wykazali niesłychane wprost zuchwalstwo bojowe i wzięli olbrzymią zdobycz. Przemęczenie ogólne zmusiło mnie do zarządzenia wypoczynku w Kalwarji; ubezpieczyłem się i wysłałem rozpoznanie na Mińsk. Sam od ludności dowiedziałem się, że słyszeli walkę pod Mińskiem, ale w mieście miało być dużo bolszewików i Mińsk nie został zajęty. O tem, że Mińsk nie jest zajęty twierdziła też ludność z miejscowości bliższych Mińska; o walce pod Mińskiem pod wieczór wszyscy jednak mówili. Na razie cieszyłem się przynajmniej tem, że przecież nasi, gdzieś pod Mińskiem są blisko. Czekałem wyniku własnego rozpoznania. Noc była ciemna i bałem się, że może zbłądzili lub zmylili kierunek. Minęło parę godzin, rozpoznanie nie wracało. Zdecydowałem się nie wysyłać więcej, bo za szczupłe były stany, lecz tej samej jeszcze nocy uderzyć całym oddziałem na Mińsk od północy, o ile nie jest zajęty i przebić się do swoich przynajmniej, jeżeli nie da się miasta zająć. Naradziłem się ze swymi podkomendnymi. Zgodzili się oni ze mną całkowicie, z przyjemnością też stwierdziłem u nich nietylko gotowość, lecz pewność, że sukces będzie efektowny, bo do nocnych walk mieliśmy zamiłowanie i szczęście. Wydałem więc zarządzenia do poczynienia wszelkich przygotowań. Dowództwo oddziału ulokowało się na pewien czas w domu organisty przy plebanji. Kazałem przyprowadzić uwolnionych jeńców. Niektórzy z nich kryli się po wsiach i lasach i podczas walki do nas się przyłączali. Wszystkich ich uzbroiłem w broń zdobyczną; byli to dzielni chłopcy, ale wygłodzeni i słabi, walczyliby jednak do upadłego. Wśród ludności cywilnej panował straszliwy głód. Wsie były doszczętnie ogołocone ze wszystkiego, a cóż mówić o miasteczkach i Mińsku. Rodzina organisty, u którego się zatrzymałem, już od kilku miesięcy głodowała. Echo wspaniałego zwycięstwa Warszawskiego doleciało, tem bardziej więc tęsknota za Polską w tym domu panowała i nasze przyjście wywołało wybuch gwałtownej radości. Cała ta rodzina płakała ze szczęścia i drżała o to, by nas nie odrzucili, bo tak było już z polską Kawalerją (kawalerja nasza przedtem docierała do Mińska). Ze szczególną siłą i żywiołowym entuzjazmem reagowała na wszystko, co polskie, córeczka organisty, Anielka. Wszystkie kwiatki wazonowe poobcinała, aby bodaj listkiem zieleni przywitać tych, o przyjście których tyle bolesnych łez w ukryciu z matką wylała. "Kto wie, może to nasza modlitwa was tu przywiodła"?!. szepnęła nieśmiało do sierżanta Franciszczaka, który wdał się w poufną i serdeczną rozmowę z Anielcią. "O na pewno to skutek Twej modlitwy, Anielciu" odrzekł sierżant Franciszczak i ucałował ją w czoło. Dziewczynka zarumieniła się jak róża, a sierżant dalej szeptał uprzejmie: "Śniłaś się nam Anieiciu, że tu w Kalwarji cierpisz nadmiernie, że tęsknisz za nami, że kwiatki dla nas pielęgnujesz!... Musieliśmy więc tu przyjść. A teraz do Polski cię wywieziemy! Do ojczyzny wrócisz, w polskiej szkółce się uczyć będziesz.. Polska jest opiekunką dobrych"! Nie wytrzymała Anielcią tych słów żołnierskich, załkała gwałtownie i uciekła do matki. Potem nieśmiało, lecz z natchnieniem i niepospolitą wprawą, jak na swój stan i wiek, zagrała na fisharmonji "Boże coś Polskę". Niebawem jednak wionął cień niepokoju Była już godzina 23-cia od rozpoznania nie było nic, nakazałem gotowość marszową. Noc była prawdziwie jesienna, bo ciemna choć oko wykol, i słotna. Od czasu do czasu wicher dzwonił po szybach, hulał złowrogo po poddaszach i opłotkami potrząsał ze złością i groźbą, naśladując niekiedy odgłosy wrzawy bitewnej. Dobra to dla nas noc pomyślałem, ale nie szkodzi zabrać ze sobą przewodnika; tę rolę zaproponowałem organiście. Zgodził się chętnie, choć żona przeraziła się tem śmiertelnie. "Czego ty, babo" - rzekł organista dość sucho - "pójdę, to mój święty obowiązek! Oddział był już gotów, wydałem ostatnie rozkazy. Porucznikowi Orłoskiemu kazałem prowadzić gros oddziału, sam poszedłem ze szpicą. Organista postępował przy poruczniku Orłowskim. Gdy tylko oddział ruszył wybiegła Aniela, ale przed progiem domku wyprostowała się jak długa i padła zemdlona. Ojciec ją odniósł z porucznikiem Orłowskim do domu, a sami dalej w drogę za oddziałem. Nie było już czasu komukolwiek rozczulać się nad tą sceną. Czas naglił. Jeśli Mińsk tak silny, że oparł się we dnie pułkowi, to taka dogodna do wszelkich zaskoczeń noc jest naszym świetnym sprzymierzeńcem... Od północy nas nie czekają! Spadniemy, jak pioruny! Posuwałem się przy szpicy, aby napotkanego nieprzyjaciela złapać bez strzału i dowiedzieć się wreszcie coś konkretnego. Po godzinie mniej więcej niezwykle ostrożnego marszu spotkaliśmy nagle sylwetki zbliżającego się patrolu od strony Mińska. Wyobraźnia kazała przypuszczać, że to wróg. Zasadzka łatwa sami w nią idą. Szpica przykucnęła w rowach, wszystko zamarło. Kilka minut i już "ręce do góry"! Błysnęła latarka elektryczna i okazało się, że to swoi. "Mińsk zajęty" mówią. Wiadomość szybko obleciała szeregi. Nie trzeba mówić jak się ucieszył organista. "Bo to proszę Pana, ci kawalerzyści tu pohulali, popukali i poszli, a ściągnęli bardzo dużo wojska bolszewickiego tak, że niepodobna było pomyśleć, aby "znaczy się nasi Mińsk zajęli". Wobec tego zawróciłem oddział do Kalwarji, sam jechałem konno do Mińska po rozkazy. W Mińsku otrzymałem rozkaz ubezpieczenia od północy Mińska przez noc, a rano miałem się stawić w Mińsku - mieliśmy Mińsk 16 października opuścić. Zdobycz jeszcze w ciągu nocy miałem odesłać, zaś zdobyte tabory rozdać ludności do ucieczki powrotu do Polski. Wróciłem do Kalwarji, a po wydaniu zarządzeń wstąpiłem znów do organisty. Aniela szalała z radości. Roiła najśmielsze plany. Duże oczka jeszcze przyczerwienione niedawną rozpaczą śmiały się teraz entuzjazmu pełne i radości gwałtownej, pod wpływem której prysnęła już początkowa bojaźliwość i nieśmiałość. Opowiadała z zachwytem o jednym żołnierzyku z 201 pułku polskiego, który tu się ukrywał po ucieczce z niewoli, któremu dostarczała do kryjówki gotowane kartofelki. Ileż to obaw przeszła w obliczu władz sowieckich, a ile za te kartofelki nasłuchała się opowiadań o wodzu, którego nawet fotografji nie widziała, o obronie przez dziewczęta małe Lwowa, o praniu bolszewików pod Warszawą. Teraz pragnęła zostać Emilją Plater lub przynajmniej Dziuńką Tejszerską, która z Mińska była i mężnie dotrwała do końca, mimo tortur i obiecanek. O! jakże, słyszałyśmy o niej, powtarzała Aniela, potwierdzała matka. Czas naglił, musiałem ogłosić ludności, że Mińsk opuszczamy, że kto chce musi tejże nocy do Polski wracać. Przeznaczyłem na ten cel zdobyte tabory. Wśród ludności powstał nieopisany lament i rozpacz i to nie-tylko wśród ludności polskiej. Smętek ogarnął wszystkich. Aniela teraz z wyjątkową energją zaczęła namawiać rodziców do wyjazdu do Polski. Namyślać się długo nie można było i organista zdecydował jechać. Podwody szybko zostały rozchwytane. Kto rnógł pakował manatki i opuszczał raj sowiecki. Po kilku godzinach już organista z żoną i córką ruszyli na zachód najkrótszą drogą do szosy. Gdy wozy ładowne przejeżdżały obok grupek żołnierzy polskich, Aniela wysoko wznosiła ręczną naftową latarkę i głośnym okrzykiem ich witała i żegnała zarazem: "Do Polski jedziemy, do Polski! Niech żyje Polska"! Przez całą noc ciągnęły na zachód nieprzerwane sznury uciekinierów, przeszło trzy tysiące przepłynęło ich przez most na Ptyczy. Nazajutrz, gdy pułk przechodził ulicami Mińska ludność tłumnie wyległa, nie bojąc się artylerji wroga, który manifestował swą przemoc, a nawet proletarjat miejski wołał z rozpaczą wślad za nami "Dlaczego nas opuszczacie"? Oddział mój szedł ponury i smutny, a lament tych biedaków jeszcze .wyraźniej odbijał echo szczęścia Anieli w sercach żołnierskich - to echo jej słów: "Do Polski jedziemy, do Polski! Niech żyje Polska!