Ks. Franciszek Sobecki (1845 - 1877)
MOWA powiedziana nad grobem ks. Franciszka Sobeckiego dnia 3 września 1877 na cmentarzu św. Maryi Magdaleny w Poznaniu przez ks. lic. Wł. Chotkowskiego . " O to kapłan wielki, który podobaj się Bogu, a czasu rozgniewania stał się pojednaniem". /Eccli 44. 47./ Żałobni słuchacze! Cóż znaczy te i liczny orszak żałobny, ten niekłamany żal i smutek na twarzach waszych rozlany, ten długi rząd brackich proporców i ten wspaniały zastęp kapłanów, których pieśni dzisiaj rzewniej i żałośniej niż zwykle brzmieć się zdawały? Czyjaż to strata tak powszechny współudział wywołała, czyj zgon tak bolesnem odbił się w sercach waszych współczuciem? Otośmy przynieśli do grobu młodego kapłana, który zgasł przedwcześnie nie wiekiem lecz pracą, poświęceniem nad miarę i boleścią złamany. Jak kwiat wonny, co zdobi ołtarze pańskiej jak ofiara przebłagalna w dnia gniewu Bożego, jak żołnierz Chrystusowy, co wiernie dotrwał przy sztandarze Pana i Mistrza swojego, ułożył się do snu wiecznego, po krótkim, ale pełnym zasług i cnót żywocie, a gdy ze śmiercią jego, tyle się na myśl ciśnie bolesnych okoliczności, to i nie dziw, że nas żal tem większy, przy jego stracie ogarnia. Tylu ich do grobu zstępuje, jednego po drogim z pomiędzy siebie chowamy, oglądając się z trwogą na to, że po ich stracie nowych szermierzy, nowych następców nam nie przybywa! Atoli gdy starsi wiekiem kapłani umierają, porządkiem przyrodzonym ich zgon sobie tłómaczym, ale gdy śmierć wydrze młodego kapłana, co jeszcze długie lata mógł był sprawiać winnicę pańską i strzec Chrystusowych owieczek, aby "wilk nie porywał i nie rozpłaszał owiec" (Jan X. 12) i piersiami swemi zastawiać winnicę Pańską, wtedy tem większa boleść musi serca nasze ogarniać i tem większa dusze nasze trwoga przejmować. A gdy mu zdała od tych, których pieczę Bóg mu powierzył, przyszło umierać i nie pomiędzy tymi się kłaść do grobu, których sam chował i na wieczności drogę wyprawiał, gdy ci, dla których życie w ofierze położył, nie mogą mu garści ziemi na oczy nasypać i łzy nad grobem uronić i o wieczny odpoczynek się pomodlić, to i dla nich boleść gorsza i żal stąd tem większy wyrasta. Ale jest też i pewna w tej śmierci pociecha, bo kapłan to był, o którym powiedzieć można z Mędrcem Pańskim, że "Bogu się podobał, i w czasie gniewu Bożego stał się przebłaganiem" za grzechy ludu swego. Jest zwyczaj po królewskich komnatach zawieszać u stropu lampę alabastrową, we wzorzyste zdobną rzeźby i w nią wonnego nalewać alejku. Taka lampa czterech dokonuje rzeczy: oświeca komnatę, zdobi ją obrazami, które się od jej wzorów po ścianach pięknemi cieniami słaniają, ogrzewa ją ciepłem łagodnem i napełnia wonią olejku, który się w niej pali. Taką lampą marmurową był oto ten kapłan młody. W przybytku Pańskim postawiony, napełniał go wonią cnót swoich, świecił nauką słowa Bożego, a w koło rozsiewał jak obrazy, dobre uczynki swoje we wzorzystej piękności ku naśladowaniu, i ciepłem własnej miłości Bożej przejmował serca wiernych i ku miłości Jezusa je pociągał. Dzisiaj wygasła ta lampa żywotna, ale pozostała woń cnót - ciepło miłości, a wzory dobrych uczynków jeszcze długo będą budować tych, w pośród których był postawion, jako słup na puszczy, przewodzący w drodze do nieba. Był mi bratem, a prócz związków krwi i przyjaźń od lat wczesnej młodości nas łączyła. I mógłżem myśleć kiedy o tem, że mi tak bolesny dług przyjaźni i tak bardzo rychło, przyjdzie nad grobem jego spłacić? Ale to wiem, żem się podjął tego gorzkiego obowiązku nie na to, aby czcze o nim mówić pochwały, bo wziął już nagrodę stokrotną, ale słowa te ku waszemu obrócić pragnę zbudowaniu. Bo tyle jest rzeczą pewną, że to był kapłan "wedle serca Bożego", wybrany syn miły, którego Bóg znalazł sprawiedliwym i ukrócił dzień pracy i znoju, a wcześnie do zapłaty powołał. Za życia budował mnie życiem, umierając budował mnie umieraniem, niechże więc ta trumna jego będzie jeszcze ku zbudowaniu i niech wzór i przykład cnót jego, jaki wam na oczy stawię, będzie zachętą do dobrego i utwierdzeniem we wierności Kościołowi i przykazaniom Bożym. Śp. ks. Franciszek Salezy Sobecki urodził się 29 stycznia 1845 r. z rodziców, którzy tu dzisiaj, wśród żałobnego wianka młodszych dzieci swoich, do grobu najstarszego syna odbyli tę straszną drogę, znaczoną łzami, na której wyście im towarzyszyli. Nie długa i nie daleka dzieliła go przestrzeń od kolebki do grobu, bo żył tylko lat 32 - i w tem mieście stała jego kołyska i tutaj też mu grób wykopano. W tym też grodzie spędził dni młodości swojej, lata szkolne tutaj mu minęły pod okiem rodziców i pod skrzydłami ich opieki. W tutejszym gimnazjum św. Marii Magdaleny złożył popis dojrzałości roku 1867 za dyrektora Engera. Cicha była młodość jego, jak całe życie przeszło cicho i niespostrzeżenie. Tak gdy lekki wietrzyk letnią porą powieje i znój na czołach robotników ochłodzi, mało kto na jego powiew uważa, ale gdy przeminie, wtedy dopiero każdy, czując większy upał, poznaje, że wietrzyk był ożywczy, że chłodził dnia upał i że sił do wytrwania dodawał. Jak wietrzyk wonny i orzeźwiający, co z kwiatów woń, a z nad strumień chłód nam przynosi, minęło życie jego i można o nim powiedzieć z sielankopisarzem XVII wieku, że "uwiądł cichuchno jako letnie siano, - które strąciła ze pnia ostra stal porano." A dopiera teraz gdy zgasł i gdy go już w trumnie widzimy, cały obraz jego pięknego żywota stawa w jasnych barwach i wyrazistych kontrastach przed oczyma duszy naszej.