Ks. Maciej Dorszewski (1804 - 1880)

Urodził się w Koźminie, miasteczku wielkopolskim, płodnym w ludzi głośnych w dziejach Kościoła i narodu polskiego z głębokiej nauki, cnót rzadkich i zalet, w miesiącu lutym r.1804; liczył zatem przy zgonie lat blisko 76. Rodzice jego Szymon i Marianna z Gagackich, upatrując w nim pojętność, bystrość i chęć do nauki, po ukończeniu szkółki elementarnej w miejscu rodzinnym, oddali go do szkół poznańskich, które ukończywszy, odsługiwał od miesiąca marca r. 1824 r. do września r. 1827 służbę wojskową w 19 pułku piechoty, dosłużywszy się rangi podoficera. Uwolniony od wojsko, gotował się czas niejaki w domu rodzicielskim do stanu duchownego, a w r. 1828 wstąpił do seminarium w Poznaniu, w którym prawie przy ukończeniu nauk teologicznych, lecz przed uzyskaniem wyższych święceń, zaskoczyło go Powstanie Listopadowe w r. 1830. Skoro wieść o nim doszła do Poznania, nie zważając na następstwa, lecz idąc za popędem serca, które w całej sile młodzieńczej biło dla rodzinnego kraju, z. kilku kolegami podążył do Warszawy, gdzie zaciągnąwszy się jako ochotnik pod chorągiew narodową, odbył całą kampanię odznaczając się wszędzie zadziwiającym męstwem i odwagą wytrwałym znoszeniem niewygód obozowych, swobodą umysłu, miłym i serdecznym koleżeństwem, które mu zjednało miłość towarzyszów broni. Z ust zaufanych przyjaciół młodości ks. Macieja wiemy, że widzieli u niego krzyż wojskowy Virtuti Militari, którym pierś jego, za dzielność rycerską ozdobiono. Po nieszczęśliwym wypadku powstania powrócił do Poznania celem ukończenia nauk teologicznych, lecz władze pruskie wzbroniły mu wstępu do seminarium za samowolne wydalenie się z kraju i wytoczyły mu za to śledztwo sądowe. Za usilną instancją Arcybiskupa Dunina władze pozwoliły mu wprawdzie powrócić do seminarium, lecz nie zaprzestały śledztwa, które go wielkich nabawiły przykrości. Tenże arcypasterz dekretem z dnia 25 kwietnia r. 1832 przeznaczył młodego kleryka do seminarium duchownego w Gnieźnie, w którym dla mniejszej liczby alumnów rychlej miał widoki pozyskać bezpłatne utrzymanie. Podczas swego tamże pobytu ks. Dorszewski po kilkakrotnie pociągany do odpowiedzialności i śledztwu, nareszcie na dniu 20 sierpnia tegoż roku przez sąd ziemiański w Poznaniu skazany został na dziewięciomiesięczne więzienie w inkwizytoriacie poznańskim i na konfiskatę wszelkiego ruchomego i nieruchomego majątku. Szlachetny arcybiskup Dunin, dowiedziawszy się o tym zaniósł instancję za nim do tronu o ułaskawienie atoli połowę tylko kary opuszczono skazanemu, który poddając się konieczności od dnia 15 kwietnia do końca sierpnia r. 1833 przesiedział w rzeczonym więzieniu, uzyskawszy od wspaniałomyślnego opiekuna i dobroczyńcę swego ks. Dunina, z funduszu księży ubogich odpowiednie na utrzymanie swoje tamże wsparcie. Wypuszczony na wolność, pospieszy niebawem do seminarium gnieźnieńskiego, gdzie z całym zapałem oddawszy się naukom, w dniu 17 listopada tegoż roku z rąk sufragana Kowalskiego otrzymał święcenie na subdiakona, w miesiąc później na| diakona, a w początku roku następnego na kapłana. Pierwsze obowiązki duchowne sprawował jako wikariusz przy kościele Św. Trójcy w Gnieźnie, skąd po kilku miesiącach przeniesiony został jako mansjonarz i wikariusz do kościoła metropolitalnego tamże. W r. 1835 arcybiskup Danin w porozumieniu z Kapitułą, powołał go na prokuratora seminarium gnieźnieńskiego, a prawie równocześnie na obrońcę spraw małżeńskich i fiskala w konsystorzu gnieźnieńskim, które to urzędy przez lat blisko 20 pilnie i sumiennie sprawował. Jako prokurator seminarium uwiecznił się w dziejach togo ważnego zakładu, przyczyniwszy się niezmordowaną pracą i wielkimi ofiarami do podniesienia jego stanu materialnego i ekonomicznego, czyniąc niezbędnym bezpłatne utrzymanie licznie garnącej się do niego młodzieży, przez co się nie mało przyłożył do zapełnienia znacznie przerzedzonych na ów czas szeregów duchowieństwa archidiecezjalnego. Gmach seminaryjski za szczupły na pomieszczenie kleryków przez przybudowanie piętra rozprzestrzenił i cały odpowiednio potrzebom praktycznie urządził, własnych nie szczędząc nakładów. Bagna i trzęsawiska otaczające gmach rzeczony z niesłychaną wytrwałością i właściwą sobie energią zamienił przez nawóz ogromnej ilości ziemi w urodzajne ogrody, bujne sady i łąki żyzne, usunąwszy tym samym szkodliwe dla mieszkańców zakładu wyziewy i bezustanną wilgoć w budynkach. Zaprowadzeniem i podtrzymywaniem wzorowego gospodarstwa domowego wielce się do dobrobytu seminarium przyłożył, powszechną sobie przez to zjednawszy wdzięczność i uznanie. Zaledwie tę pracę szczęśliwie ukończył, zabrał się do nowej, w innym wprawdzie kierunku, lecz nie mniej mozolnej i pożytecznej dla Gniezna i jogo okolicy. Patrząc z żalem na upadającą coraz więcej materialnie a przy tym moralnie ludność katolicko - polską tego świetnego niegdyś grodu, a szczególniej litując się nad wielka liczbą dzieci przez rodziców zaniedbanych lub przez opiekunów opuszczonych, brudnych, na pół nagich i zgłodniałych, wałęsających się gromadami po ulicach miasta i molestujących mieszkańców i podróżnych o jałmużnę, powziął myśl zbawienną ratowania tych nieszczęśliwych istot od moralnej zguby, a społeczeństwo od zdziczałego i niebezpiecznego proletariatu, dając im przytułek, wychowanie i czułą chrześcijańską opiekę. Ufny w pomoc Bożą i zachęcony przez Arcybiskupa Przyłuskiego zabrał się rączo do wielkiego dziełu, którego własnymi środkami nie mogąc przyprowadzić do skutku, zapukał do serc litościwych o pomoc, osobiście zanosząc instancję za biednymi sierotami, nie żałując kosztów, trudów, częstokroć niewygód wszelkich, a nawet upokorzenia przy podróżach w tym celu po obydwóch archidiecezjach odbywanych. Zachęcony pomyślnym pierwszych usiłowań swoich wypadkiem, w porozumieniu z wspomnianym Arcybiskupem, gorąco popierającym szlachetne jego zamiary, sprowadził do stolicy Piastów kilka Cór św. Wincentego a Paulo, własny im dom urządziwszy i oddawszy, a z nim gromadkę sierot, po ulicach zebranych w macierzyńską opiekę. Odtąd sam jeden przez lut kilkanaście z wielkimi ofiarami osobistymi, często ostatnim prawie wysileniem podtrzymywał tę kolonię sierocą, dopuki mu Pan Bóg nie zesłał wielkiego pomocnika w osobie ks. Feliksa Kozłowskiego, długoletniego dla sprawy narodowej tułacza, który z własnego doświadczenia poznawszy gorycz opuszczenia i sieroctwa, na samym zaraz wstępie do Gniezna wszystkimi siłami popierał dzieło ks. Dorszewskiego, aby tę gorycz osładzać bliźnim i z porzuconej na pastwę zepsuciu młodzieży gotować Panu i społeczeństwu plebem jeżeli nie perfectam to przynajmniej acceptam. Oba połączonymi siły doprowadzili zakład do kwitnącego stanu, nad wszelkie spodziewanie ludzkie, dając mu gmach obszerny i wspaniały, oraz znaczne fundusze na utrzymanie licznej gromadki sierot i matek ich duchownych. Kiedy zaś Bogu podobało się powołać do siebie po nagrodę wiekuistą ks. Kozłowskiego, wspólnik jogo w wzniosłej miłości bliźniego lubo sam wkrótce po tym ciężkim nawiedzony kalectwem i wskutek nowych praw pozbawiony głównych dochodów swoich, aż do samego zgonu nie przestał czule opiekować się zakładem, dzieląc się z nim ostatkiem swego mienia. To też trwoga niewypowiedziana przejmowała duszę jego i wystawiała go na niebezpieczeństwo nowego, śmiertelnego ataku, gdy wskutek prawa o zakonach zachwiała się na czas niejaki egzystencja domu sierot, pozbawionego przewodniczek i opiekunek sierocych w osobach Sióstr Miłosierdzia i wystawionego na niebezpieczeństwo utracenia charakteru katolickiego. Na małą przeto była radość jego, skoro się dowiedział, że zakład tylu ciężkimi ofiarami dźwignięty został uratowany i dla sierot katolickich zabezpieczony. O zaiste, jeżeli kto, to on spodziewać się mógł spełnienia na sobie błogiego zapowiedzenia Zbawiciela naszego: "Błogosławieni miłosierni, albowiem oni miłosierdzia dostąpią". Lecz nadziei spełnienia się nad zmarłym Prałatem tego błogosławieństwa Bożego daleko więcej jeszcze w życiu jego zachodzi pobudek, gdyż miłosierdzie jego nie ograniczało się na same tylko sieroty zakładowe, ale na wszystkich cierpiących, opuszczonych, potrzebujących i nieszczęśliwych, którzy się do jogo prawdziwie, szlachetnego i wielkiego uciekali serca. Któżby policzył biednych rzemieślników, wspartych znacznymi pożyczkami na wieczne oddanie, ubogie wdowy, podupadłe familie, opuszczone panny, żebrzące ubóstwo hojnymi ks. Macieja obdarzano jałmużnami, nieszczęśliwych wygnańców, przechodniów i podróżnych w domu jego gościnnie podejmowanych, serdecznie pocieszonych, w środki do życia zaopatrzonych. Ileż to rodzin uratował od nędzy przez wykupienie ich ostatniego mienia z zastawów z ręki lichwiarzy, zniesienie własnymi zasobami subhasty i uratowania im spuścizny rodzicielskiej. Prawdziwie, w miłosierdziu był ks. Maciej niezrównany, pieniądz nie miał u niego co do własnej jego osoby znaczenia, gdyż w potrzebach swoich nader był skromny, ale miał wielką wartość ze względu na bliźnich i palił go niejako w ręku, aby go czym prędzej wydać potrzebującym więcej od siebie. Chociaż w ostatnich kilku latach pozbawiony pensji swojej, sam częstokroć żył z jałmużny kochających go osób, nie zważał ani na kalectwo swoje ani na własne potrzeby, ale dzielił się ostatkiem z tymi, którzy się do niego uciekali. Potrzeba tylko było jednego słowa, jednej łzy, jednego westchnienia, nie rzadko niestety sztucznych, aby go ogołocić z ostatniego grosza, który miał przy duszy. To też przyjaciele jego lękając się aby w swoim kalectwie gorzkiej nie doznał nędzy, zniewoleni byli zaprowadzić nad nim kuratelę ekonomiczną; ale i to nic nie pomogło, gdyż wydzieloną sobie kwotę na potrzeby domowe w tym samym dniu niekiedy składał w wyciągającą się do niego rękę, sam zaś nie wydając się z szczodrobliwości swojej, często po kilka tygodni bez najmniejszych pozostawał zasobów. Na wymówki przyjaciół, przypadkowo o tym poinformowanych, dlaczego się rychlej nie odezwał z potrzebą swoją, odpowiadał z uśmiechem: Bałem się, żebyście mnie nie wygadali, żem tak prędko pozbył się pieniędzy. Nigdy nie słyszano, aby komukolwiek, chociażby i niegodnemu odmówił pomocy jeżeli tylko, dać ją był w stanie. W ostatnich czasach, nie mogąc dla ubóstwa swego wspierać biedniejszych od siebie pieniędzmi, dzielił się z nimi odzieżą i sprzętami domowymi. Przez długi przeciąg czasu kazał nawet rozsyłać z kuchni swojej pożywienie dla osób podobnie jak on chorobą nawiedzonych. To też śmiało o nim powiedzieć można, że w miłosierdziu swoim jaśniał jakoby gwiazda na horyzoncie czarnym materializmu i samolubstwa naszego wieku i wprawiał nim w podziwienie ludzi, którym mamona jest bożyszczem, a nędza bliźnich rzeczą obojętną. Z cnotą nieograniczonego miłosierdzia, będącą wynikiem przyswojonej sobie w wysokim stopniu miłości bliźniego, w której częstokroć przekraczał granicę przez samego Zbawiciela wskazaną, kochając bliźniego więcej niż siebie samego, łączyły się inne cnoty, szlachetne zalety i przymioty nieboszczyka. Komu był przyjacielem, był nim z całym poświęceniem, do największych nawet gotowym ofiar. Kochając wszystkich, nie umiał się wymówić od przysług częstokroć trudnych, kosztownych i mozolnych, byle tylko szlachetnych. W przysługach obywatelskich i publicznych nikomu wyprzedzić się nie dał; gdzie chodziło o pomoc w sprawie ojczystej nie wzdrygał się przed wysileniem sił swoich fizycznych i materialnych zasobów. Jego uprzejmość, prawdziwa skromność, otwartość, serdeczność, a przy tym gościnność nie mająca granic, uczyniło go osobistością nie tylko w Gnieźnie, ale w szerokich kołach popularną, dla każdego miłą i upragnioną. To też drzwi domu jego nie zamykały się przed nawiedzającymi go, i chociażby go gość w największym zastał znużeniu, przy najgwałtowniejszej pracy, nigdy najmniejszej nie spostrzegł z jego strony niechęci, owszem uśmiech zadowolenia na twarzy, serdeczne przyjęcie i usługę, jeżeli jej było potrzeba. Za to prace przerwane nocną kończył porą, często z brzaskiem dnia dopiero krótkiego pozwalając sobie wypoczynku. Te cnoty, zasługi i przymioty nie mogły ujść baczności władzy duchownej, która też nie pomijała nadarzających się okazji, aby mu je choć w części wynagrodzić. Jakoż na dniu 1 października r. 1845 ustanowiony został podkustoszym przy kościele metropolitalnym, a zarazem powierzone mu zostało pasterzowanie nad duszami do parafii tumskiej należącymi po przeniesieniu się na probostwo do Kamieńca ks. Maksymiliana Kluppa. W dwa lata później, dnia 20 czerwca r. 1847 powołany został na pierwszego penitencjarza katedralnego po śmierci ks. Taillarda, a na dniu 12 sierpnia tegoż roku na prebendarza kaplicy imienia Kołudzkich. Od początku r. 1849 powierzono mu wykład ceremonii kościelnych klerykom seminarium gnieźnieńskiego. Arcybiskup Przyłuski, ceniąc wysoko roztropność, gorliwość i nie małe doświadczenie księdza Macieja, powierzył mu na dniu 9 marca r. 1853 urząd asesora przy konsystorzu swoim generalnym w Gnieźnie, a na dniu 25 listopada tegoż roku mianował go egzaminatorem prosynodalnym. W dwa lata później na dniu 5 lipca r. 1855 ofiarował mu kanonię metropolitalną gnieźnieńską, opróżnioną przez zgon ks. Polcyna, podając w odnośnym patencie jako pobudki tego wyniesienia jego zasługi względem kościoła katedralnego, seminarium duchownego i konsystorza, oraz prawość charakteru i znakomite przymioty, jakimi się w zawodzie swym duchownym zawsze odznaczał, a mianowicie pilność i gorliwość w sprawowaniu obowiązków penitencjarza i asesora konsystorskiego, oględność i sprężystość w urzędowaniu prokuratora seminarium i. t. d. W dwa tygodnie później posunął go tenże Arcypasterz z asesora na drugiego radcę konsystorza swego generalnego w miejsce zmarłego ks. kanonika Dyniewicza i ofiarował mu dzierżoną dotąd przez tegoż prebendę gracjalną fundi Odrowąż. Kapituła metropolitalna obierała go po kilkakrotnie prefektem fabryki i prowizorem seminarium duchownego. Tenże Arcybiskup, chcąc mu dać dowód i nieograniczonego zaufania swego a diecezji godnego wyręczyciela w administracji duchownej, krótko przed śmiercią swoją wyniósł go do godności wikariusza swego generalnego i oficjała konsystorza gnieźnieńskiego w miejsce skołatanego pracą, chorobą i wiekiem ks. kanonika Sucharskiego, który to urząd sprawował tak za administracji archidiecezji po śmierci Arcybiskupa Przyłuskiego kierowanej przez ks. prałata Zienkiewicza jako i za chwalebnych rządów Arcybiskupa i dzisiejszego Kardynała hr. Ledóchowskiego aż do 16 lipca 1873, w którym to dniu niemoc fizyczna wytrąciła mu z ręki ster namiestniczy archidiecezji gnieźnieńskiej. Że go w ręku dzierżył sumiennie i według sił swoich najlepszym dowodem zaufanie dwóch Arcypasterzy i administratora sede vacante, którzy mu jeden po drugim to ważne powierzali namiestnictwo, a przy tym zacny i nieskażony charakter jego, gorące przywiązanie do Kościoła i miłość ku współpracownikom w winnicy Pańskiej. Dość przytoczyć na pochwałę jego ten jeden tylko szczegół, że przez lat kilka regularnie, o ile tylko mógł, mimo wieku swego podeszłego i rozlicznego zatrudnienia, odbywał co środę podróże do Poznania, aby brać udział w czynnościach rady ordynariackiej. Widzieliśmy go często do dnia, zdążającego na dworzec kolei żelaznej, aby pierwszym pociągiem, wyjechać z Gniezna i tegoż samego dnia zwykle powracającego do domu i to zwyczajnie po bezsennej nocy z wtorku na środę, którą przepędził na sporządzeniu potrzebnych na sesję środową referatów. To też Ojciec Św. Pius IX świadom zasług, cnót i rzadkich zalet ks. Macieja, zaliczył go w poczet prałatów swoich domowych. Dziwna, choć w świecie niewdzięcznym nie rzadka rzecz, że ks. Prałat nasz z powodu swego chwalebnego dla sierot i dobra ludzkości poświęcenia, doznał ciężkich prób, udręczeń i boleści nigdy niespodziewanych, które lubo ducha jego złamać nie zdołały, złamały przecież siły jego fizyczne, z których niegdyś słynął, i zdrowie nie znające dotąd choroby. Na dniu 16 lipca r, 1873 nagle paraliżem ruszony, usilnymi tylko zabiegami lekarzy i troskliwym Sióstr Miłosierdzia i przyjaciół pielęgnowaniem od śmierci uratowany został, lubo życie jego stało się odtąd dla niego niejako ciągłym, bolesnym przez półsiodma roku konaniem. I to włośnie długie kalectwo i fizyczne niedołęstwo jego stanowi najświetniejszy pod względem moralnym perjod życia jego, ponieważ tu w całej świetności rozwinął i udoskonalił charakter swój chrześcijański i kapłański. Ubezwładniony fizycznie i na dwie smutne ostateczności ograniczony, na krzesło i łoże, na łasce ludzi obcych pozostawiony, którzy go z jednego na drugie przenosili, dręczony rozmaitymi dolegliwościami, przy zupełnej przytomności umysłu, pędził dni smutne i bolesne, tym boleśniejsze, że kalectwo jego przypadło właśnie na czas ciężkich prób i doświadczeń, które Panu Bogu podobało się zesłać na Kościół Swój i Jego wiernych, a które znajdowały oddźwięk przenikający na wskroś w czułym, wielkim i szlachetnym sercu jego. Nieprzerwane pasmo smutnych, przerażających wypadków snuło się bezustannie przed oczyma duszy jego, z których każdy pojedynczy niejako przerabiał w ciągotrwałe udręczenie i niewygasłe wspomnienie. Wiedząc o wszystkim, co się w świecie działo, cierpiał niewymownie, ale cierpiał po chrześcijańsku z najzupełniejszym poddaniem się woli Bożej. Stąd też przez cały czas kalectwa swego, ani słudzy, ani żaden zaufanych przyjaciół nie słyszał z ust jego najmniejszego narzekania, niecierpliwości, przykrzenia sobie losu, ani widział nawet zewnętrznego jakiego znaku nieukontentowania. Nikt z nawiedzających go nie widział, aby się kiedykolwiek na krześle był zdrzemnął; zawsze i ciągle przytomny zatapiał się więcej, niż ktokolwiek z nas, w smutne stosunki Kościoła, niedolę przyjaciół, braci w winnicy Pańskiej i wiernych Chrystusowych. Każdy z nas przerwać może bolesne wrażenie i udręczenie duszy, uciekłszy się pomiędzy ludzi, zatopiwszy się w pracy umysłowej lub ząjąwszy się obowiązkami powołania, ks. Maciej natomiast, z przyrodzenia żywy i ruchliwy, do jednego przykuty miejsca bezustannie zatopiony był niejako w morzu dręczących i bolesnych wspomnień. W duchu przebiegał dalekie przestrzenie, zaglądał do więzień, zwiedzał pozbawione pracowitych pasterzy parafie, stawał nad łożami boleści i nad grobami kapłanów nastawiał ucha i serca na okrzyki boleści osieroconych owieczek, jednoczył się z wygnańcami i opuszczonymi, z wszystkimi cierpiał, wszystkich pocieszał. Jedyną przerwą tego smutnego toku uczuć i wrażeń były nawiedziny przyjaciół, czytanie ksiąg duchowny i gazet, lubo krótkie, gdyż mu krew uderzała do głowy, ale jakoby Jobowi drugiemu i te pociechy zostały w części odjęte. Liczba niegdyś wielka przyjaciół zmniejszała się od dnia do dnia, na kilku ograniczywszy się najwierniejszych. Dwa ostatnie lata pozbawiony prawie całkiem wzroku, po głosie i chodzie poznawał swoich, czerpiąc w chwilach, samotności pociechę w modlitwie. Dręczony coraz większym niedołęstwem i dolegliwościami, coraz więcej zaprawiał się w cierpliwość i poddanie się woli Bożej, którymi budował prawdziwie wszystkich przyjaciół i znajomych swoich. Jego zachowanie się podczas długiego kalectwa nazwać można wcieleniem się prośby modlitwy Pańskiej: Bądź wola Twoja jako w niebie tak i na ziemi. Wszystkim patrzącym na te heroiczne ofiarowanie się Stwórcy swemu mimowolnie nasuwała się myśl, że jeżeli kto, to on tu na ziemi wypłacił się sprawiedliwości Jego.