Ks. Michał Mentzel (1818 - 1889)
Dnia 3 grudnia 1889 zgasł po tygodniowej chorobie długoletni proboszcz śremski, ks. Michał Mentzel, w siedemdziesiątym pierwszym roku życia. Urodzony w Święciechowie, mieście, które Kościołowi dało niemały poczet zacnych i gorliwych kapłanów niemieckiej narodowości, dostał się około roku 1840 do gimnazjum trzemeszeńskiego, którego kierownikiem był podówczas jego wuj, Jakub Meissner. Dyrektor Meissner pochodził także ze Święciechowy i zajął się szczerze swoim siostrzeńcem. Ks. Mentzel złożył w pierwszych latach piątego dziesięciolecia (około roku 1842 czy 43) popis dojrzałości, a będąc przez rodziców wychowany i utwierdzony w zasadach świętej wiary i rzetelnej pobożności, i czając w sobie nieprzeparty pociąg do stanu duchownego, wstąpił niezwłocznie do seminarium poznańskiego, a po ukończeniu kursu teoretycznego, przeszedł do seminarium praktycznego w Gnieźnie, któremu podówczas przewodniczył ksiądz Kidaszewski, kapłan słynący z gruntownej nauki i prawdziwej świętobliwości. Wyświęcony na presbitera, pracował krótki czas przy katedrze poznańskiej jako wikariusz, po czym go rząd w porozumieniu z władzą duchowną powołał na kapelana wojskowego. Na tym stanowisku przetrwał lat około siedmiu, po czym ofiarowano mu probostwo śremskie, które zawakowało było po śmierci ks. Strybla. Było to roku 1855. Ale zdrowie jego już wtedy było mocno zachwiane, a częste wyjazdy do różnych wód i kąpieli chwilową tylko i krótkotrwałą przynosiły mu ulgę. Mimo to dom jego był miejscem, w którym lubili się gromadzić wszyscy, co znali zacny jego charakter i rzadkie przymioty duszy. Bliskie jego pokrewieństwo z dyr. Meissnerem, spowinowacenie z rodzinami Tańskich, Kmitów, zatarły w nim wszystkie cechy obcoplemienności i zrobiły z niego szczerego Polaka. Obiegały swego czasu wieści, iż przed ofiarowaniem mu tej posady, (którą obsadza rząd), chciano na nim wymóc pewne ustępstwa na korzyść narodowości niemieckiej i spodziewano się w nim znaleźć powolne narzędzie; mocno się jednak zawiedziono. Nieboszczyk żył wyłącznie z polskimi rodzinami. Zmarły przed kilkunasto laty hr. Cezary Plater z Góry, zaszczycał go aż do końca dni swoich szczególnym zaufaniem i przyjaźnią i obiecał nawet do obszernej świątyni śremskiej swym kosztem przybudować dwie poboczne nawy; ale rychła i niespodziana śmierć tego zacnego wychodźcy udaremniła wykonanie zamiaru. Tymczasem ciągle cierpienia i uporczywy kaszel (pochodzący z rozdęcia płuc) tak mocno osłabiły nieboszczyka proboszcza i taki w nim wyrobiły rozstrój nerwów i tak wysoką drażliwość, że przed trzema laty zrzekł się zarządu i oddal administrację rozleglej parafii księdzu Wawrzyniakowi. Sam zaś nie czując się na siłach, poprzestawał na odprawianiu cichej Mszy Św. o godzinie 9, w niedziele i święta o 10, którą odmawiał z wielkim przejęciem i namaszczeniem. Pacierzy kapłańskich nigdy nie opuścił, chociażby miał i najliczniejsze grono gości. Ostatnio jego lata były nieprzerwanym pasmem cierpień. Kilkanaście razy pokazywała się krew wskutek uporczywego kaszlu, płuca się coraz więcej nadwerężały, oddech utrudniał i lada chwila można się było spodziewać katastrofy. Nastąpiła ona we wtorek zeszłego tygodnia i niepojętym prawie sposobem przedłużyło się jego życie o osiem dni. Próżne były wysilenia sztuki lekarskiej. Już przed rokiem sporządził testament, odprawił spowiedź z całego żywota, oczekując z rezygnacją śmierci, lubo o tym z nikim nie mówił. Ubodzy tracą w nim dobroczyńcę, którego nie rychło zapomną. Nikt bowiem nie odszedł z jego domu bez większego lub mniejszego wsparcia. W każdą sobotę zaś dom jego był jakby w oblężeniu. Był to zacny i wzorowy kapłan w całym znaczenia tego wyrazu, o którym godzi się powiedzieć: "Extinctus amabitur idem". Przed czterema tygodniami zapadł na bolesną chorobę, zwaną paskiem Św. Franciszka, z której jednak powstał, ale na to tylko, aby w dwa tygodnie później na nowo ulec kilkakrotnemu paraliżowi narzędzi oddechowych. Przed śmiercią dwukrotnie przyjmował a rąk swego administratora Sakrament święty. Pokój tej zacnej duszy, a te kilka słów na świeży grób jego.