Ks. Tomasz Ossoliński (1792 - 1844)
Przybrane nazwisko to Tomasz Woydagowski.
Pleban w Chwałkowie. Są ludzie, którzy przy swój prawości zdają się być stworzonymi na igrzysko nieszczęśliwego losu tak dalece, że wnosząc z kolei smutnych przygód, które przechodzą w całem swem życiu, możnaby sądzić jakoby niedościgła w swych wyrokach Opatrzność przeznaczyła ich na przykład szczęśliwszym: jak zaprzestawać powinni na swem położeniu i zgadzać się z jej zamiarami. Do takowych - do tych mówię, nieszczęśliwych, którzy wyrwani z łona rodziców, z pośród rodzeństwa i przyjaciół spędzają swe życie na tułactwie wśród trwogi i rozmaitych nieszczęść i kończą je pomiędzy obcymi, gdzie żadna łza krewnego nie skropi ich grobowca, należy zmarły ks. Tomasz, znany w archidyecezyi poznańskiej pod nazwiskiem Woydagoswskicgo, który przybywszy tutaj z dyecezyi chełmińskiej przed 17-stu latami pełnił obowiązki plebana przy kościele w Prochach od 2 maja 1827, a od r. 1834. przy kościele w Chwałkowie, dekanatu borkowskiego. Lubo przez tak znaczny czasu przeciąg zamieszkiwał on w tutejszej archidyecezyi, stosunki przecież jego urodzenia i dalszego życia były i dla tych, z którymi najpoufulej przestawał, niezbadaną tajemnicą, tak i że dla nich był on zagadką, której rozwiąza nie tem trudniejszym się stawało, że strzegł się wszelkiej otwartości, któraby na stosunki jego życia naprowadzać mogła. Jakoż utrzymał on tę tajemnicę aż do ostatnich dni życia swojego, i to jak słusznie wnosić można, jedynie z obawy, aby przez jej wyznanie nie narazić się na nieszczęścia, jakich w dawniejszym swem życiu wielokrotnie tylko dziwnym zrządzeniem opatrzności uniknąć zdołał. Oto jest krótki rys jego życia, jak je zmarły sam opowiadał. Podajemy go czytelnikom naszym w tych samych nieledwo słowach jak się wyrażał zmarły, mając nadzieję, że może czas wyświeci bliżej dotknięte w nim okoliczności. Śp. Tomasz Woydagowski był synem Franciszka Ossolińskiego i Franciszki z Paprockich, małżonków, którzy obok miasteczka Piwogole w litwie, posiadali sześć jeszcze wsi, liczących podobno do 10,000 dusz. Dobra te położone były częścią w wileńskim, częścią w łuckim powiecie, najwięcej atoli zamieszkiwali jego rodzice w rzeczonem miasteczku, należącym do powiatu wileńskiego. Kiedy w roku 1792 bawili w Kijowie w czasie sejmiku, na którym Opaliński jako deputowany powiatu wileńskiego zasiadał, urodził się im na dniu 13. grudnia syn, któremu dali na chrzcie św. imię Tomasz. Troskliwi o jego naukowe wykształcenie rodzice, oddali go później do szkół pijarskich w Wilnie, gdzie umieścili go na konwikcie. Kiedy jeszczo w młodym bardzo był wieku, odgłos zwycięstw Npoleona wzbudził w nim zapał poświęcenia się rycerskiemu zawodowi o tyle , że połączywszy się z kilku innymi młodzieńcami, opuścił bez wiadomości rodziców szkoły i udał się do Tykocina a stamtąd do Łowicza, gdzie przystał do 7 pułku ułanów, dowodzonego przez pułkownika Dominika Radziwiłła. W czasie kiedy rozpoczęła się kampania francuska (1812) miał już stopień podporucznika. Przybywszy pod Smoleńsk został ranny od kuli karabinowej w lewą nogę, wkrótce przecież wyleczony w lazarecie smoleńskim, połączył się z pólkiem o 80 mil za temże miastem. Postępując dalej stał o 2 - 3 mile od miasta Moskwy kiedy toż samo gorzało w płomieniach. Przy cofaniu się wojsk sprzymierzonych należał 7 pułk ułanów do oddziałów zakrywających odwrót głównej armii, a stąd poszło, że nie mogąc się wcześnie przeprawić przez rzekę Berezynę, część tegoż pułku odciętą została od głównej armii. Do tych ostatnich należał Ossoliński wraz z ośmiu innymi oficerami i około 500 żołnierzami rozmaitych narodów i broni. Zabrani do niewoli pędzeni zostali do Tobolska, dokąd przybywszy wyprowadzono śledztwo co do stosunków każdego z jeńców wojennych. Kiedy przy badaniu Ossolińskiego pokazało się, że był litwinem, zdegradował go sąd wojenny na prostego przez całe życie żołnierza w półkach syberyjskich i odsądził "od czci i wiary." Już przez półtrzecia roku ponosił trudy i niewczasy prostego żołnierza w gubernii tobolskiej, kiedy roku 1814-go korpus jenerała Wasilczykowa, w którym służył, odebrał rozkaz postępowania ku Rydze. Przybywszy po spiesznym i nader trudnym marszu na 30 mil od tego miasta, zatrzymał się tenże korpus przez czas niejaki w jednera miejscu, oczekując na dalsze rozkazy. Korzystał z tego zbliżenia się do granic Rossyi Ossoliński, a mając przyjaciela, który jako kapitan okrętu zagranicznego najczęściej w Rydze przebywał, uwiadomił go listownie o miejscu swego pobytu i prosił o podanie bratniej ręki do ocalenia się ucieczką. Niemniej zwierzył się przez tajemną korrespondencyą swym rodzicom. Właśnie bawił pod tą porę w Rydze tenże przyjaciel któremu Ossoliński życie swoje całkiem powierzył, i nietracąc czasu uwiadomił go, że upatrzywszy chwilę stosowną, zajedzie po niego i weźmie go z sobą do Rygi. Stało się jak go zapewnił, podjechawszy bowiem wkrótce pod wieś w której stał Ossoliński, zabrał go wraz z innym prostym żołnierzem Dominikiem Woydagowskim do Rygi, gdzie mając już przygotowany do wyjazdu okręt, kazał niezwłocznie odbić od brzegu. Zabezpieczeni przed pogonią, płynęli spiesznie do Gdańska, gdzie wysiadłszy na ląd, zastał Ossoliński na banku gdańskim 4000 rubli, które mu rodzice jego w tymże czasie przesłali. Idąc za radą tychże, puścił się stąd Ossoliński wraz z Woydagowskim do Wiednia, gdzie czekać miał na wypadek rozpoczętego tażme kongressu. Bawiąc w Wiedniu otrzymał Ossoliński wiadomość od swej matki, że władze rossyjskie, mając w porozumieniu jego ojca jakoby ułatwił mu ucieczkę z wojska, kazały go aresztować i wywieść do Petersburga, gdzie osadziwszy go w wilgotnem więzieniu, starały się wymódz na nim przyznanie się do zarzutu, i że z tego powodu zabrane im zostały wszystkie dobra. Był to okropny cios dla przywiązanego czule do swych rodziców syna, i to zapewne przyłożyło się do ciężkiej choroby w jaką tutaj zapadł. W tymże czasie zachorował jego towarzysz podróży i przyjaciel Dominik Woydagowski śmiertelnie, i wkrótce umarł. Śmierć jego nastręcza przychodzącemu do zdrowia Ossolińskiemu sposobność do podania zbawczej ręki nieszczęśliwemu ojcu. Nie będąc w Wiedniu nikomu znanym, idzie do rządcy parafii, a podając mu do ksiąg kościelnych śmierć swego towarzysza Woydagowskiego, mianuje go Tomaszem Ossolińskim i prosi o wydanie świadectwa jego śmierci. Uczynił to chętnie duchowny. Pod przybranym nazwiskiem Woydagowskiego udaje się Ossoliński z temże świadectwem do miejscowej policyi, a wyjawiając przed nią los swego własnego ojca, jakoby rodzica zmarłego Ossolińskiego, prosi o przesłanie tegoż świadectwa na ręce jego matki do Piwogola. Rostropność nie radziła utrzymywać w tymże czasie osobistej z matką korrespondencyi, otrzymane przeto doniesienie ze strony policyi wiedeńskiej o śmierci jej syna, przydało nową boleść pogrążonej nieszczęściem matce. W tem przekonaniu okupuje ona śmiercią syna wolność małżonkowi, przesyła świadectwo śmierci pierwszego do Petersburga i pozyskuje uwolnienie dla męża. Powrócił tenże, ale wycieńczone więzieniem zdrowie zbliżyło skon jego, zabranych przecież dóbr więcej niepowrócono. Przyszedłszy zupełnie do zdrowia, opuścił Ossoliński Wiedeń i udał się do Lwowa, gdzie natenczas wiele młodzieży z Litwy i z innych prowincyi polskich przebywało. Niepewność, czyli kongres
wiedeński przywróci Polskę w jej dawnych granicach, naprowadza ich na myśl wywalczenia orężem, czego po dyplomacyi europejskiej daremno się spodziewali. W tym zamiarze znoszą się pomiędzy sobą w liczbie do ośmdziesiąt i obradzają sposoby powstania na Litwie, a ułożywszy na koniec plan, jaki zdawał im się być najstosowniejszym, puszczają się do Kamieńca Podolskiego dla zjednania sobie więcej stronników i rozgałęzienia powstania. Tu pozostawiają pewną część spiskowych którzy w umówionym czasie mieli wziąść się do oręża, reszta zaś, z którą był Ossoliński, różnemi drogami udaje się ku Wilnu do oznaczonego lasu. Tu gdy się zgromadzili, wysyłają niektórych z pośród siebie do stolicy Litwy w zamiarze zbadania ducha mieszkańców i pozyskania więcej młodzieży. Wszakże pomoc którą otrzymali, była nadspodziewanie małą, a wiadomości jakie o załodze wojskowej w Wilnie zasięgnęli, zawiodły tak dalece ich nadzieje, że ujrzeli się zniewolonymi zaniechać zamiaru uderzenia na toż miasto. Zostając przytem w niepewności, czyli pozostawieni w Kamieńcu Podolskim towarzysze przyprowadzili już do skutku powstanie, postanowili na każdy wypadek doświad-
czyć losu, a dowiedziawszy się o oddziale wojska rossyjskiego (w liczbie 5000 ?) rozłożonego na górach Ponarskich, którzy częścią z niedobitków po kampanii francuskiej, częścią z rekrutów się składał, umyślili napaść na niego niespodzianie. Korzystając z ciemności nocy, uzbrojeni we flinty i rozmaity inny oręż, zbliżyli się w liczbie około 80 osób pod obóz nieprzyjacielski i wykonali zamierzony napad tak szybki, że zasypiający bezpiecznie nieprzyjaciel ledwo raz zdołał dać ognia z pięciu lekkich armat polowych, a nie mogąc się uporządkować w niewstrzymanym popłochu rzucił się z armatami w rzeczkę Wilią, gdzie wielka część ludzi i wszystkie działa potonęły. U dało się przedsięwzięcie bez żadnej dla powstańców straty. Już tryumfują z odniesionego zwycięztwa, już młodzieńcza imaginacya układa dalsze plany i przewiduje pomyślny we wszystkiem skutek, już marzy o wywalczeniu niepodległości swej ojczyzny, kiedy wschodzące słońce, rzuciwszy pierwsze swe promienia, odsłania zbliżającą się w szyku bojowym załogę wileńską a z drugiej strony wracającego do porządku, ruszonego z stanowiska, nieprzyjaciela. Na widok tem daremnym staje się wszelki opór i osobiste poświęcenie, wszystko byłoby widocznem szaleństwem! Nie masz czasu do stracenia, każda chwila zbliża nieuchronne niebezpieczeństwo! A przeto jeden jest wszystkich głos: "ratujmy się jak który może!" Na to hasło trwogi łamią broń i rozpierzchają się na rozmaite strony. Taki koniec wzięło to całe powstanie, poczynione bowiem w Kamieńcu Podolskim przygotowania nie uszły baczności nieprzyjaciół i przytłumione zostały w samym zarodzie. W ucieczce swojej zamierzył sobie Ossoliński szukać schronienia w domu rodzicielskim, który o 1O tylko mil był odległym. U dał się przeto ku tej stronie i przez drogi uboczne i manowce przybiegł
dokąd dążył. Nieszczęściem ojciec jego już nie żył i samą tylko zastał matkę i siostrę. Jak wielka była radość matki z oglądania syna którego miała za straconego, tak położenie, w jakiem do niej przybył, nabawiło ją okropnej trwogi o jego życie w przypadku, gdyby odkryło jego pobyt. Nie było i tu nic czasu do stracenia, jeżeli niechciał wpaść w ręce pogoni, które na wszystkie drogi rozesłano i dlatego zabawiwszy w ukryciu jeden tylko dzień, po bolesnem rozstaniu się z matką i siostrą, puścił się ku Warszawie, ubiegając na dzień po kilkanaście mil.*| Wkrótce stanął w Warszawie; ale znużony niewczasem i podróżą, czuł się bardzo osłabionym na siłach i potrzebującym wypoczynku. Lękając się i tu odkrycia, schronił się w pewnej szynkowni, której właściciel, zdjęty litością, mając go za ubogiego rzemieślniczka, dał mu przytułek na cztery tygodnie. Wyzdrowiał wprawdzie, ale przemyśliwając nad tem coby czynić nadal i gdzie się udać, widzi we wszystkiem nieprzełamane trudności. Zostając w tem smutnem położeniu, przypomina sobie pewnego z jenerałów polskich, zamieszkałego w Warszawie, któremu znane były stosunki jego rodziców i z którym w czasie kampanii zostawał w niejakiej zażyłości. Naglony potrzebą, udaje się do niego w nadziei wyjednania sobie jakiego przytułku, lecz jakiż smutek opanować musiał jego umysł, kiedy zgłaszając się o posłuchanie u jenerała odbiera odpowiedź, że tenże bawi w Wiedniu? Tak zawodzi go i ta ostatnia już nadzieja! W walce z sobą samym przedstawia się żonie jenerała i odkrywa jej swe nieszczęście. Zacna Polka daje mu porękę, na jaką w tych okolicznościach zdobyć się może, wysyła go do swoich dóbr do Galicyi i radzi czekać tamże na powrót męża. Niedługo powraca jenerał, a litując się nad losem nieszczęśliwego, daje mu przyzwoite utrzymanie w swych dobrach, nie wymagając żadnej z jego strony przysługi. Dwa przeszło lata bawił Ossoliński w tem ukryciu (1816 - 1818): lecz niemając żadnego zatrudnienia, a przytem upatrując potrzebę zabezpieczenia sobie stałego na przyszłość losu, postanowił opuścić to miejsce i w innych stronach, gdzieby nie był znanym, szukać jakowego sposobu do
życia. Oświadczywszy następnie jenerałowi czułe podziękowaaie za jego ojcowską pieczołowitość, zmienia miejsce dotychczasowego pobytu. Jak żeglarz, który przetrzymawszy szczęśliwie burzę morską szuka w spokojnym morza zakątku schronienia, gdzieby po trudach i znojach mógł, wypocząć, tak Ossoliński, sprzykrzywszy sobie burze życia dotychczasowego, tęskni już tylko za przytułkiem, w którem by, wyrzekłszy się świata, w pokoju zakończył dni swoje. To pragnienie natchnęło go myślą poświęcenia się stanowi duchownemu, do którego przede wszystkiem czuł w sobie skłonność i pewołanie. W tym zamiarze udaje się do Chełmna, łącząc zarazem chęć zbliżenia się w okolice przyjaciela, który dawniej tak wielki swej przyjaźni dał mu dowód. Tu wstępuje do seminaryum dochownego d. 8. września 1818. i sposobi się do obranego zawodu. I tu przecież ściga go jeszcze los przeciwny! Ktoś z źle myślących rozsiał pogłoskę, jakoby przyjęty do seminarium Wojdagowski, odtąd bowiem to jedyne nosił on nazwisko, miał był żonę, i ta doszła do uszu professorów. W skutek tego kazano mu opuścić seminarium albo udowodnić fałszywość zarzutu. W tym nowym dla siebie smutku udaje się tenże do sufragana Wilkszyckiego, prosząc go o pomoc w nieszczęściu. Ten radzi mu postarać się o świadectwo z miejsca ostatniego jego pobytu. Uczynił to i wkrótce odparł zarzut świadectwem duchownego, w którego parafii przebywał. Wyświęcony po dwóch latach na kapłana (dnia 24 czerwca 1820 r.) posłany został do Torunia, gdzie był wikaryuszem i zarazem kapelanem w klasztorze panien benedyktynek przez dwa lata. Stąd przeniósł się do Jeleńczewa pod Tucholą, gdzie trzy lata jako wikaryusz przepędził, a po upływie tych był prywatnym kapelanem w Żołędowie, w domu Moszczyńskich przez 2 lata. Ostatecznie, jakeśmy już wspomnieli, przeniósł się do archidyecezyi poznańskiej. W pożyciu swojem był śp. Ossoliński bardzo skromnym. Uważając się zawsze jeszcze zagrożonym ze strony rządu rossyjskiego, wyobrażał sobie okropną przyszłość. Ten stan dręczący, w jakim zostawał pod względem swego losu, nie był bez wpływu na jego fizycme zdrowie, na które częstokroć się żalił Zachorowawszy zaś w m-cu listopadzie, opadał z sił bardzo widocznie i pomimo najpilniejszych starań lekarzy w Poznaniu, gdzie na dwa przeszło miesiące zostawał w ku-
racji, slabiał już coraz bardziej. Zaopatrzony św. sakramentami na kilkanaście dni przed śmiercią, zdawał się mieć nieco lepiej, atoli polepszenie to było tylko chwilowem. Widząc się coraz niebezpieczniejszym, płakał często nad losem swoim i losem swej familii, do ostatniej przecież chwili nie tracił ufności w Bogu i tą
pocieszał się w swym smutku i cierpieniach. Kiedy po śmierci otworzyli lekarze jego wnętrzności, pokazało się, że słabości i śmierć jego nastąpiły z choroby raka w wątrobie. Był to bezwątpienia skutek wewnętrznych cierpień i udręczeń duszy. Stosownie do życzenia zmarłego, przewieziono jego zwłoki do Chwałkowa, gdzie w wymurowanym na cmentarzu grobie w dniu 24 tegoż miesiąca, po odprawionem przez pobliższe duchowieństwo uroczystem nabożeństwie żałobowem, pochowany został. Na dwa lata przed śmiercią zrobił testament sądowy, zapisując resztę swego majątku, jaka po opędzeniu kosztów choroby i pogrzebu pozostanie, kościołowi, z obowiązkiem: aby corocznie za duszę jego odprawiało się żałobne nabożeństwo. Z rodzeństwa jego nikt już jak twierdził, nie żyje, wyjąwszy może jedne siostrę, o której przecież nic pewnego nie wiedział. Trzej bracia jego, tj. Wincenty, Jakób i Mateusz poginęli w rozmaitych kampaniach i rozmaitych służbach w stopniach wyższych oficerów; a tak umierając, mógł powtórzyć o sobie i o swym rodzeństwie słowa Izajasza proroka: "Wiek nasz przeminął i zwinion jest od nas jako namiot pasterski I" /GK, Nr 20./
*/Ossoliński opowiadał dawniej zdarzenie z swego życia, że w pewnej ucieczce został schwytany i odprowadzony do Wilna, skąd związanego odsyłano na kibitce do moleńska. Widząc grożące życiu niebezpieczeństwo, wjechawszy w bór błagał swego stróża i zarazem woźnicę, aby go uwolnił z więzów i dopuścił mu ratować się ucieczką. Daremnemi były wszelkie prośby! W ostatniej przeto rozpaczy sili się, aby wyciągnąć z więzów prawą rękę, a gdy to się udało, dobywszy mepostrzezony ukrytego nożyka i rzuciwszy się na Rusina przerzyna mu gardło i ocala się ucieczką. Wszedłszy potem w lasy tułał się przez kilka dni wśród ciężkiego mrozu, żyjąc tylko sucharem maczanym w śniegu, aż na koniec dostał się dokąd zmierzał. Jeżeli zdarzenie to żadnej nie ulega wątpliwości, tedy trudno jest skombinować w czasie której ucieczki ono nastąpiło, tj. czyli wtenczas, kiedy uchodził z pod Wilna i od matki, lub czyli później, kiedy już jako ksiądz miał odwiedzić matkę. Tych okoliczności niemóg on już sobie przypomnieć w czasie swej ostatniej choroby, lubo pamięć owego człowieka, którego dla własnego ocalenia miał pozbawić życia, jeszcze : w ostatnich chwilach zdawała się go nepokoić.