Ks. Włodzimierz Siemiątkowski (1845 - 1878)
Zwłoki ks. prof. Włodzimierza Siemiątkowskiego odprowadziła na miejsce wiecznego spoczynku ciężko tym przedwczesnym zgonem dotknięta rodzina, grono braci kapłanów z bliska i z daleka, liczna drużyna przyjaciół zmarłego i wielkie tłumy luda, co w smutnych dzisiejszych czasach tak dotkliwie uczuć umie stratę każdego kapłana. Boleść i smutek malowały się na twarzach wszystkich, a wszystkich ta jedna w smutku łączyła myśl, że za wcześnie Bóg powołał do siebie sługę swojego. Po świetnie złożonym egzaminie abiturienckim poświęcał się ks. Włodzimierz na uniwersytecie berlińskim naukom ścisłym, w których wielkie posiadał wiadomości, atoli po kilku semestrach w inną stronę zwrócił się duch jego, - wstąpił do seminarium duchownego w Poznaniu, i po czterech latach w r. 1878, wyświęcony został na kapłana. Po krótkim pobycie w Wójcinie, gdzie pełnił obowiązki wikariusza, posłała go władza duchowna do Ostrowa na na opróżnione przez złożenie z urzędu ks. lic. Jaskulskiego miejsce nauczyciela religii przy tamtejszym gimnazjum. W urzędzie tym napotykał rozmaite trudności i tylko prywatnie mógł w serce opuszczonej młodzieży gimnazjalnej rzucać ziarno wiary i szczepić przywiązanie do Kościoła. Obok tego poświęcał się gorliwie pracy parafialnej, brał żywy udział we wszystkich sprawach publicznych, zajmował się instytucjami publicznymi miasta Ostrowa, jak n.p. Towarzystwem Przemysłowym, Czeladzi Katolickiej, Spółki Pożyczkowej, przemawiał na wiecach, chętnie służył konfratrom na odpustach, nie zamykał ręki ubogiemu, nie odmawiał rady i pomocy tym, którzy jej potrzebowali i umiał sobie zjednać serca wszystkich. Wśród tej pracy w Winnicy Pańskiej i na ojczystej niwie legł w trzydziestym trzecim roku życia jak żołnierz przy pełnieniu obowiązku, bo zaraziwszy się tyfusem plamistym u chorego, któremu ostatnie zaniósł Sakramenty św. Jak wszyscy lubili i kochali księdza Włodzimierza niech na dowód posłuży następujący piękny wiersz jakby łza uroniona przez posrebrzonego pracą i wiekiem męża nad grobem młodego kapłana przyjaciela: Księżyku drogi, żeś przy ołtarzu, Był czem chce Kościół po łask szafarzu, Żeś służył Bogu po cnym zakonie, Najrzewniej w każdej parafii stronie, Stwierdza to ludek, co Twe wspomnienie, W łez i skarg głośnych dzierżga promienie. A żeś kraj kochał, jak kochać zdatniej, Wesoło wiążąc dłoń w łańcuch bratni, Wiary swobodą, nie trosk niemocą, Świecąc znękanym zawodów nocą; Żeś nie dla siebie, biegł gdzie trud woła, Te smutne zewsząd świadczą Ci czoła. Ależ i bliźnich, pod Mistrza znakiem, Tyś objął serca tchnieniem jednakiem. To też jakie bądź łamią rozgrody, Doby powszedniość, dziś prysły lody: Swoi nie swoi, starzy, młodzieńce, Stroją Twą trumnę współczucia wieńce. O bo naprawdę, jako w Świątyni, Proste Twe słowo, wżdy cuda czyni. Ze czy prostaczek, czy maż nauki, Wpatrzon w Twe myśli, jak w święte druki, Duchem wsłuchuje się w Prawdy dźwięki, Co w pierś padają, jak miecza szczęki. To jak balsamów cuda, na rany... Ileż, księżyku Ty nam kochany, Ileż dni smutnych spłynie miasteczku, Któreś ożywiał w licznym kółeczku. Któreś dowcipu świetnego błyski, Nad trosk tych innych, rzucał uciski... Gdyby nie wiara, że byś musiało, Że tak się Panu tam spodobało. Ach ta ot próżna na każdym kroku, Ten świat dziś Boży w martwych pomroko, Ta w łonie straszna tęskność po Tobie Ja bym zazdrościł ci wnet w tym - grobie....