Ks. Walenty Wojciechowski (1819 - 1875)

Wojciechowski ks. Walenty zmarł 8 czerwca 1875 r. Był to jeden z najpowszechniej u nas znanych i cenionych dostojników Kościoła, większa bowiem część duchownych i wielu świeckich byli jego uczniami. Ks. Walenty urodził się w r. 1819 w Kłecku, kapłanem został w r. 1845. W r. 1846 był kapelanem więźniów polskich w Moabicie. Jako nauczyciel religii w gimnazjum Maryi Magdaleny bardzo był kochany przez uczniów. Później został regensem w seminarium duchownym po ks. Janiszewskim. W r. 1873 mianował go ks. Prymas zastępcą Oficjała w Gnieźnie, gdzie od r. 1867 piastował godność kanonika. Uwięziony w kwietniu 1874 r. siedział w Bydgoszczy do listopada, co tak szkodliwie na jego organizm oddziałało, iż odtąd stracił rzeźwość i już się podźwignąć nie mógł. Śmierć jego wywołała żal ogólny, a wdzięczni uczniowie i obywatelstwo ze składek poświęcili mu tablicę pamiątkową w katedrze gnieźnieńskiej. Był to kapłan wzorowy, kaznodzieja rzewny, mąż wielkiej zacności. Wspomnienie o ks. Walentym W stronie północno-zachodniej o dwie mile od Gniezna, leży nad drogą żwirową nieznaczna mieścina Kłecko. Już za czasów Polski w podziałach po niefortunnym testamencie Bolesława Krzywoustego wspominają kroniki o tym Kłecku pod Gnieznem, jako o grodzie z zamkiem obronnym, u którego stóp nieraz krew bratnia się lała. W tym to mieście urodził się ks. Wojciechowski dnia 14 lutego 1819 r. a pobożni rodzice nadali mu przy chrzcie świętym imię wedle staropolskiego zwyczaju, jakie sobie przyniósł, nie przeczuwając, iż ich Walenty pod wpływem szczególniejszej łaski Boskiej i za przyczyną świętego Patrona swego także w Kościele Chrystusowym jako kapłan wielką gorliwością i wielkimi zasługami zajaśnieje, i że chociaż cząstkowy będzie miał i dział w cierpieniach i mękach za wiarę świętą. Pierwsze początki nauk pobierał w miejscowej szkole elementarnej od tamtejszego nauczyciela Jana Nehrynga. Ten poznawszy wielkie zdolności w chłopczyku i uderzony niezwykłą skromnością, jako też wiek jego przewyższająca powagą, nie ustawał wpływać na rodziców, aby Walentego do wyższych szkół oddali. Długi czas opierali się temu poczciwi mieszczanie, gdyż przy bardzo szczupłym mieniu swoim walczyć musieli nieraz z dokuczliwymi przeciwnościami, by dosyć liczną już natenczas rodzinę należycie utrzymać. Nadto obawiali się pokrzywdzenia innych dzieci swoich przez nadzwyczajne wydatki na wyższe wykształcenie Walentego. Śród takich uwag i wahań rodzinnych nadszedł r. 1835 a szesnasty w życiu Walentego. W tym to dopiero roku zdecydowali się rodzice odwieść Walentego na próbę do progimnazjum Trzemeszeńskiego, gdzie też 29 września do seksty został przyjęty. Nie potrzeba było długiego czasu, aby chciwy nauk młodzieniaszek zwrócił na siebie uwagę wszystkich nauczycieli swoich już to ogromną pilnością w naukach, już to nadzwyczajną, staranności i porządkiem w pracach, juz też pociągającą powagą i nieskażoną moralnością w postępowaniu. To też stał on się już w sekscie ulubieńcem ówczesnego dyrektora Mejssnera, który go innym uczniiom często za wzór stawiał. W jednym roku skończył z chlubą sekstę, a 29 września 1836 roku przyjęty został jako kwintaner na alumnat. Najcięższy kamień spadł teraz Walentemu z serca, iż odtąd nie będzie narażał ukochanych rodziców swoich na wydatki, a rodzeństwa swemu żadnej krzywdy nie sprawi. Przede wszystkim podziękował Boga za to opatrzne zrządzenie, te ten rok próby tak szczęśliwie dla niego pokierował, i ze nadal w szkołach wyższych pozostać może bez nadzwyczajnego wysilenia rodziców i bez uszczerbku swego rodzeństwa. Kwintę ukończył także przez rok chlubnie i 29 -go września 1837 roku zasiadł na ławie w kwarcie. Lubo ta klasa ówczesnego progimnazjum Trzemeszeńakiego liczyła starszych jeszcze od niego co do wieku uczniów, bo byli kwartanerzy po 19 i 20 lat, chłopy pod wąsem, jak powszechnie mawiano; mimo to miał Walenty ogólne u wszystkich współuczniów poważanie dla swej jednostajnej i niezmordowanej pilności, dla niezwykłej poważności i dla swych niczym nieskażonych obyczajów. Z drugiej znowu strony miał serce tak czułe i taką uprzejmość koleżeńską, iż poważnością swoją nikogo nie zrażał, ale przeciwnie wszystkich serca sobie jednał dobrocią i łagodnością swoją. Współuczniowie jego, którzy mu nie wyrównali ani pilnością, ani moralnym prowadzeniem się, przyznawali się do tego sami w dojrzałym wieku, ile razy w potocznej mowie o ks. Walentym wspomniano, i nie mieli dosyć słów na wychwalania szlachetnego jego charakteru i przyciągających przymiotów na ławach szkolnych. Stąd też to jedynie wytłumaczyć sobie zdołamy, iż synowie zamożnych rodziców ubiegali się rzeczywiście na wyścigi o tego kwartanera, aby ich prywatnymi lekcjami przy naukach wspierał, jak to z ust nie jednego obywatela słyszałem, który sobie to za wielkie szczęście i za nie mniejszy poczytywał zaszczyt, iż Walentego miał za korepetytora. Ukończywszy z tą samą co poprzednie klasy chlubą w jednym roku kwartę, promowany został do tercji dnia 29 września 1838 r. Mimo prywatnych lekcji, od których nie umiał się wymówić, a jakich miewał dużo, ukończył przez rok tercję i 29 września 1839 r. zasiadł między pierwszymi uczniami sekundy w poprzednim roku otworzonej. Najwybitniejszym dowodem uzdolnienia i i nadzwyczajnej pilności Walentego jest niezaprzeczenie to, iż w jednym roku ukończył sekundę; bo gdy 29 września 1840 r. otworzono prymę, usłyszano na sali gimnazjalnej przy publicznym popisie z ust dyrektora Mejssnera pomiędzy nazwiskami dwuletnich sekundanerów także nazwisko jednoletniego sekundanera Walentego Wojciechowskiego, jako promowanego do prymy. Dnia 3 października 1841 r. opuścił Walenty gimnazjum Trzemeszeńskie po złożeniu egzaminu dojrzałości. Teraz stał przed Walentym cały świat otwarty, a najpowabniejsze widoki uśmiechały się do niego z różnych stron. Jako filolog albo prawnik mógł się w tych czasach bardzo świetnej, spodziewać kariery, zwłaszcza, że Polacy w tym zawodzie byli podówczas bardzo poszukiwani. Na potrzebnych funduszach do studiów akademickich nie byłoby mu także zbywało, gdyż życzliwi mecenasi niemal mu się sami narzucali, zwłaszcza, ze pomiędzy zamożnymi obywatelami tylu miał znajomych i przyjaciół przez ich synów, że niektórzy a nich byliby go najchętniej z synami swymi na uniwersytet wysłali i własnym kosztem tam utrzymywali, by tylko nadal tymże radą i przykładem swoim przyświecał. Ale Opatrzność Boska, która od najpierwszej młodości tak widocznie Walentym się opiekowała, miała inne zamiary z wiernym sługą swoim. Lubo to dla Kościoła Św. były czasy bardzo ciężkie i smutne, lubo co tylko Arcybiskup Danin z dwuletniego wiezienia powrócił na swą Arcypasterską Stolicę Gnieźnieńsko - Poznańską, lubo dwudziestodwuletni młodzieniec, tak poważnych obyczai i tak bystrego umysłu, dostatecznie pojmował stanowisko kapłana w społeczeństwie zmaterializowanym i przez wolnomularstwo zgangrenowanym, mimo to wszystko nie zachwiał się ani na chwilę w wyborze stanu do którego go Bóg od młodości powoływał, i wstąpił 29 grudnia 1841 roku do seminarium duchownego w Poznaniu, gdzie 10 lipca 1842 r. odebrał mniejsze święcenia, a 30 października 1844 r. złożył egzamin z nauk teologicznych i przeniósł się do Seminarium praktycznego w Gnieźnie. Jeszcze przed egzaminem teologicznym 27 października, ofiarował mu Arcybiskup Przyłuski stypendium na uniwersytet, poznawszy jego uzdolnienia i rzeczywiste powołanie do stanu duchownego, atoli Walenty pragnął z taką gorącością ducha jak najrychlej stanąć w szeregu sług ołtarza i z Apostołem narodów rozpocząć żołnierkę Chrystusową, iż z największą pokorą podziękował Arcypasterzowi za okazane mu względy. Syn Mikołaja Wojciechowskiego, starszego brat księdza kanonika, ksiądz Paulin Wojciechowski, licencjat Św. teologii, obecnie wikariusz w Krotoszynie i nauczyciel religii przy tamtejszym gimnazjum, znalazł między papierami nieboszczyka stryja swego krótki pamiętnik, własną ręką napisany, sięgający do 16 października 1867 roku, którego odpis łaskawie mi przesłał. Jak czule nieboszczyk był przywiązany do swojej rodziny, dowodzi niemniej i to, że pod dniem 12 grudnia 1844 r. zapisał śmierć swej babki. Egzamin pro subdiaconatu odbył 6 lutego 1845 roku, a od 10 do 14 tegoż miesiąca odprawiał ćwiczenia duchowne, przysposabiające go do tego pierwszego wyższego święcenia. Pod datą 14 lutego zapisał w pamiętniku swoim: "Również miałem rekolekcje; oprócz tego złożyłem juramentum obedientiae Archi-Praesuli ejusque Officio. - Także w tym dniu mego patrona św. Walentego uczyniłem w konsystorzu professionem fidei. Dałby mi Bóg wiarę tego męczennika". Tych kilka słów ostatnich wystarcza dla zorientowania się, z jakich pobudek Walenty wstępował do stanu duchownego. Następnego dnia udzielił ma Biskup Brodziszewski, Sufragan gnieźnieński, świecenia na subdiakona, a 25 marca tegoż roku na diakona. Egzamin na prezbiteriat składał 20 maja, a po odbytych ćwiczeniach duchownych wyświęcony został na kapłana 1 czerwca 1845 r. przez tegoż księdza Biskupa Brodziszewskiego. Zbyteczną byłoby ta rzeczą wspominać o koleżeńskim jego pożyciu z klerykami tak w Poznaniu jako też w Gnieźnie, skoro już jako gimnazjalista tak ogólną miłość i takie poważanie u kolegów zjednać sobie umiał; tyle tylko dodamy, że budował nas wszystkich i pociągał za sobą prawdziwą pobożnością i częstym przystępowaniem do Sakramentów świętych. Pierwszą Mszą Św. odprawił w Czerniejewie pod Gnieznem a wuja swego, tamtejszego proboszcza na dniu 15 czerwca, a 19 tegoż miesiąca zaprzągł się już do słodkiego jarzma Chrystusowego w Śremie, jako wikariusz tamtejszy, dokąd go Władza duchowna posłała. Aczkolwiek dziesięć tylko miesięcy pracował w tej winnicy Pańskiej, to zjednał sobie przecież taką miłość i takie zaufanie u parafian śremskich, że gdy go Arcypasterz Przyłuski 9 kwietnia 1846 r. powołał na wikariusza przy katedrze Poznańskiej, smutek ogólny i niekłamana boleść ogarnęła tamtejszą parafią. Chwila rozstania była bardzo rzewna. Ale i w Poznaniu nie miał długo pobawić ks. Walenty. Widocznie wydzierano go sobie; bo jeszcze tego samego roku wyprosili go sobie książęta Radziwiłłowie na kapelan domowego do Antonina, skąd 17 października tegoż roku poszedł na wikariusza do Odolanowa. W tej parafii liczącej siedem tysięcy dusz rozwinął niezmordowaną czynność, a kazaniami swymi, pełnymi żarliwości apostolskiej obok przyciągającej słodyczy i łagodności serdecznej, zachwycał słuchaczy swoich i patrzał własnymi oczami na siłę i skuteczność słowa Bożego. Przez czternastomiesięczną pracę w tej parafii sprawił tyle dobrego, wykorzenił tyle nałogów zastarzałych, wyrobił tyle serc do zamiłowania wyższej doskonałości chrześcijańskiej, że po dziś dzień jest tam jeszcze imię i działalność jego w świeżej pamięci, a jeżeli ci się zdarzy sposobność pomówienia z osobami z tamtych stron, które słuchały kazań księdza Walentego, to przekonasz się osobiście, jaką siłę wywiera kapłan Duchem Świętym napełniony i Dachem Świętym żyjący, na lodzi dobrej woli. Jeżeli zaś po dziś dzień tak żywa i tak silna jeszcze jest pamięć w Odolanowie na krótką tam działalność ks. Walentego; jakież musiało być pożegnanie się tego miodopłynnego kaznodziei w sam dzień Bożego Narodzenia 1847 r. z parafią Odolanowską, kiedy odebrał rozkaz od swego Arcypasterza, aby się udał do Berlina jako kapelan uwięzionych tamże Polaków w Moabicie. Nieszczęśliwy dla naszego narodu rok 1846 skompromitował znaczną ilość Polaków których pod zarzutem sprzysiężenia osadzono w Moabicie. Przy końcu 1847 r. uwzględnił rząd świecki coraz to silniejsze domagania się przestępców politycznych w Moabicie, aby pomyślana o ich potrzebach duchownych i dano im kapłana Polaka, któryby regularne dla nich odprawiał nabożeństwo. Kiedy rząd zgłosił się o takiego kapłana do Arcybiskupa gnieźnieńsko-poznańskiego, ś.p. ks. Przyłuski uznał za najstosowniejszego ze swych duchownych obydwu archidiecezji ks. Walentego, i rozkazał mu w jak najkrótszym czasie z Odolanowa udać się do Berlina. Pierwsza Mszę św. z kazaniem miał w Moabicie dnia l3 lutego 1848 roku. Jaki zaś szacunek zjednał sobie ks. Walenty pomiędzy więźniami politycznymi, jaki wpływ wywierał na wszystkich swymi kazaniami, tchnącymi największą wyrozumiałością i dziwną łagodnością, jak potrafił zdobyć serca wszystkich bez wyjątku swoim współczuciem i dojrzałymi radami swymi: jednym słowem jakie przywiązanie i jaką miłość posiadał u wszystkich, o tym świadczyły i świadczą dotąd jednogłośne wynurzenia się tych, którzy tam w Moabicie poznali złote serce jego. Jeżeli gdzie, to w nieszczęściu poznaje się prawdziwego przyjaciela, a o ks. Walentym nie mówią ówcześni więźniowie z Moabitu inaczej, jak tylko o najlepszym i najwierniejszym przyjacielu i ojcu duchownym. Każdą chwilkę walną od zajęć kapelańskich w Moabicie obracał ks. Walenty na dalsze wzbogacenie własnej wiedzy i dlatego widywaliśmy go każdego dnia w różnych porach w zabudowaniach uniwersyteckich, to w tym, to i owym audytorium, przysłuchującego się z natężoną uwagą wykładom najsławniej-szych w owym czasie profesorów. Pod względem naukowości był on prawdziwą, pszczółką, która z każdego kwiatka nie jad, ale miód wyciągać umiała. Wypadki dnia 18 marca w Berlinie za-pisał w króciutkim pamiętniku swoim takimi słowami: "Strzały od 5 i 1/2 godziny. - Huk armat, prucie broni jakoby pioruny wysypane z góry -krzyk - płacz - działa huczą - broń ryczy - dzwony płaczą do 6 i 1/4." Ody 20 marca więźniów naszych politycznych wypuszczono z Moabitu, prze-mówił ks. Walenty z ustawionego na prędce stołu po niemiecku do Berlińczyków, dziękując im serdecznie za przyczynienie się do uwolnienia jego rodaków z dwuletniej blisko niewoli. Wróciwszy z uwolnionymi z Moabitu. Polakami do Księstwa, udał się do Turwi, majętności jenerała Chłapowskiego, gdzie jako kapelan domowy bardzo zbawienny wpływ gorliwością swoją apostolską wywarł na wszystkich wiernych, w tych rozległych dobrach. Ale i ta praca nie wystarczała jeszcze dla tego niezmordowanego kapłana, żyjącego jedynie miłością Boga i bliźniego. Często zdążał z pomocą duchowną do sąsiedniej, blisko trzy tysiące dusz liczącej parafii wyskockiej, gdzie w konfesjonale i z ambony tyle dusz Bogu pozy-skał, iż głębokie a ogólne zjednał tam sobie przy-wiązanie obok, serdecznej wdzięczności. W tym samym czasie bawił u jenerała Chłapowskiego w Turwi Skarga naszego wieku, Ojciec Hieronim Kajsiewicz, przełożony i późniejszy jenerał Zgromadzenia księży Zmartwychwstańców. Wielki i głęboki ten znawca serc ludzkich polubił bardzo młodego kapłana Walentego i zachował aż do śmierci swojej czułą pamięć i serdeczne przywiązanie dla niego. Gdy po nieszczęśliwych wypadkach w Książu nie było tam żadnego kapłana, posłała władza duchowna ks. Walentego i Turwii do tego spalonego i z usługi duchownej osieroconego miasteczka dnia 27 lipa. Po ukojeniu tylu ran, jeszcze nie zupełnie zabliźnionych, zajął się ten prawdziwy Samarytanin przysposobieniami do uczciwego pogrzebu poległych na dnia 29 kwietnia rodaków i pochowania tychże na cmentarzu parafialnym w wspólnej mogile z odpowiednim nagrobkiem. Smutnego tego obrzędu religijnego dokonał z wielką uroczystością 9 sierpnia. Jak wszędzie, tak i w Książu pozyskał sobie ks. Walenty serca wszystkich w bardzo krótkim czasie anielską słodyczą i niezmordowaną gorliwością swoją. A miał tu pole obszerne do działania, bo całe niemal miasteczko leżało w gruzach, mieszkańcy jego bez dachu, bez pościeli, bez żywności. Ile tu łez było do ukojenia, ilu zgłodniałych do nakarmienia, ilu nagich do przyodziania, ilu rozpaczających do pocieszenia? Z ojcowską troskliwością krzątał się ks. Walenty na wszystkie strony, poruszał wszystkie sprężyny, używał różnych godziwych środków, aby wszystkim pospieszyć z potrzebną pomocą. Ale i w Książu miał tylko zabłysnąć jako meteor w czasie najgwałtowniejszej potrzeby, bo Opatrzność powoływała go do innej znowu pracy. Jeden z uczniów ks. Wojciechowskiego opowiedział mi następujące zdarzenie. Gdy ks. Walenty jako wikariusz w Odolanowie razu pewnego katechizował w tamtejszej szkole miejskiej, zwiedzał w tym samym czasie tę szkołę naczelny prezes W. Ks. Poznańskiego p. Beuermann. Wszedłszy do tej klasy, w której właśnie ks. Walenty wykładał religię, prosił tegoż, aby nie pozwalał sobie przeszkadzać i przedmiot swój dalej prowadził. Z największym zajęciem słuchał p. Beuermann przez całą godzinę tej katechizacji. Wróciwszy do Poznania, na pierwszym zaraz posiedzeniu Prowincyjnej Rady Szkolnej rozwodził się p. naczelny prezes obszernie z wielkim zapałem nad rzadką biegłością w katechizowaniu i znajomością zasad pedagogicznych wikariusza Odolanowskiego, a kiedy w wrześniu 1848 roku opróżnione zostało miejsce nauczyciela religii i regensa alumnatu przy gmnazjum św. Marii Magdaleny w Poznaniu, porozumiało się prowincjonalne kolegium szkolne z Arcypasterzem ks. Przyłuskim, i 13 listopada przeniósł się ks. Walenty z Książa do Poznania na alumnat. W tym nowym zupełnie zakresie działania rozwinął ks. Wojciechowski nowe zdolności. Na Katedrze umiał wykładami swymi gimnazjalistów różnych klas do tego stopnia zająć, iż nie tylko z natężoną uwagą go słuchali, ale naukę religii rzeczywiście pokochali i z właściwą wiekowi swemu gorącością do przyswojenia sobie takowej się przykładali. Inny z uczniów jego zaręczał mi, że tak głęboki wpływ na gimnazjalistów wywierał iż wszyscy bez wyjątku szczerze pokochali prawdę, a nikt nie byłby się odważył na kłamstwo. Jeżeli ks. regens skazał kogo na karę, cała klasa uznawała jego wyrok za słuszny i sprawiedliwy. W kazaniach swoich miewał jedynie młodzież gimnazjalną na oku, a wszystkie były prawdziwie mistrzowskie i nie chybiały swego celu. Jego refleksje przy rozpoczęciu kursu, kwartału, lub roku szkolnego, pozostawały długo w pamięci gimnazjalistów i wywierały ogromny wpływ na ukształcenie ich serca. Stosunek koleżeński do profesorów był bardzo serdeczny, a wszyscy niezmiernie go szanowali. Dwa przecież serca prawdziwie wzniosłe, szlachetne i poświęcające się całkowicie dla uczącej się młodzieży, serce p. dyrektora dr. Brettnera i serce ks. regensa Wojciechowskiego, były jakoby serca Dawida i Jonathana. Często i do różnych osób wpływowych wspominał zasłużony mąż p. Brettner: "ksiądz regens Wojciechowski - to prawa ręka moja". Kto miał szczęście i zaszczyt poznać z bliska tego nieodżałowanej pamięci dyrektora gimnazjum św. Marii Magdaleny, przyzna niezawodnie, mąż ten prawy żadnych frazesów czczych na wiatr nie puszczał, przeto jego wysłowienie się o ks. Walentym głębokie miało znaczenie. Przez sześcioletnie działanie swoje przy tym zakładzie położył ks. Wojciechowski jako nauczyciel religii i regens alumnatu wielkie zasługi około narodu swego, wychowując syny jego na cnotliwych obywateli. Każdy z byłych uczniów jego mówi o nim z największym szacunkiem i gorącą wdzięcznością. Na początku 1855 roku powołał ks. Arcybiskup Przyłuski ks. Wojciechowskiego na regensa seminarium duchownego w Poznaniu, a ponieważ dopiero od Wielkiej Nocy to nowe, tak ważne i zaszczytne stanowisko miał objąć, postanowił poprzednio zwiedzić kilka innych seminariów polskich, by się naocznie przypatrzeć zaprowadzonym tamże zwyczajom i obyczajom. W tym celu uwolnił się już 11 stycznia 1855 roku od obowiązków przy gimnazjum Św. Marii Magdaleny i pożegnał się uroczyście i bardzo serdecznie tak z profesorami jako też z uczniami, a potem wyjechał do Galicji, gdzie do końca marca zabawił. We wtorek Wielkiego Tygodnia dnia 3 kwietnia wprowadził się ks. Walenty do seminarium duchownego gdzie przez dwanaście lat jako regens stał na czele tego zakłada i obok tego wykładał młodym Lewitom teologię moralną. Tu to właśnie charakter jego kapłański i serce ojcowskie w całej zajaśniały świetności, a około czterystu kapłanów, którzy pod jego kierownictwem odbyli swe studia teologiczne, wspominają po dziś dzień z rzewną wdzięcznością to drogie im imię, nie mając dość słów na określenie szlachetnych i wzniosłych jego przymiotów. Po wszystkich zakątkach naszego Księstwa usłyszysz w mowie potocznej ten lub ów szczegół budujący z życia ks. regensa poznańskiego a lubo ze skrupulatną akuratnością starał się przed światem ukrywać dobre swe uczynki, mimo to jeden i drugi owoc szlachetnego serca jego przedarł się do wiadomości szerszych kół społeczności. I tak kiedy wyjeżdżający na święta kleryk ubogi przyszedł się z nim pożegnać, zapytał go się: "masz ty też jakie ciepłe okrycie?" Otrzymawszy przeczącą odpowiedź, dał mu ks. regens swój płaszcz na własność. O innym kleryku ubogim dowiedział się, że mu płaszcz ukradziono. Niebawem postarał się dla niego o płaszcz zupełnie nowy. A ponieważ w rządach i sądach swoich był zawsze sprawiedliwym i dalekim od wszelkiego pośpiechu lab porywczości, przeto posiadał we wszystkich trzech kursach u kleryków zupełne zaufanie i rzetelną miłość, będąc więcej za ojca niż za regensa uważany. Wielki też, prawdziwie zdumiewający był napływ abiturientów do seminarium duchownego w czasie regentury ks. Wojciechowskiego; bo kiedy od 1843-46 roku każdy kurs 10 do 15 tylko liczył kleryków, pod zarządem ks. Walentego było w pojedynczych kursach 20 - 40 kleryków, tak iż czasami liczba ich w Poznaniu dochodziła aż do 150. Widocznie Opatrzność Boska przysposabiała robotników do winnicy Pańskiej na dzisiejsze czasy, a na dogodne narzędzie i naczynie łaski swojej wybrała sobie ks. Walentego. Ile natężenia sił fizycznych i umysłowych, ile czasu i jakich zdolności wymaga zarząd tak licznego zakładu duchownego obok regularnych wykładów teologii moralnej i odbywania ćwiczeń duchownych z klerykami, łatwo osądzi każdy wtajemniczony w to życie seminaryjskie. Tymczasem mąż pracy nie umie próżnować i nie osuwa się od pożytecznych działań. Kiedy więc ks. Arcybiskup powołał ks. Regensa na egzaminatora prosynodalnego, nie wymówił się i od tego zaszczytnego urzędu. Ale nie tu miał być już koniec rozlicznych zajęć jego. W roku 1857 sprowadza ks. Arcybiskup Przyłuski Panny Urszulanki z Wrocławia i zakłada w Poznaniu pensjonat pod przewodnictwem Matki Bernardy Morawskiej. Kuratorem tego zakłada PP. Urszulanek robi ks. Wojciechowskiego i przez dziesięć lat jest ten niezmordowany sługa Boży duszą tego tak pożytecznego Zgromadzenia religijnego. Nie poprzestawał na tym, iż jak najgorliwiej zajmował się materialnym i zewnętrznym uregulowaniem i zarządem tego nowo powstałego zakładu, ale nadto miewał co niedzielę i co święto Mszę św. i kazanie w kaplicy domowej, był spowiednikiem Sióstr i panienek uczących się w zakładzie, odbierał egzaminy kwartalne od najniższej klasy aż do selekty, i przysposabiał panienki do pierwszej spowiedzi i komunii św., jako też do Sakramentu Bierzmowania. Tak to powołał Pan Bóg tego pedagoga znakomitego i rzadkiego miłośnika uczącej się młodzieży na kuratora pensjonatu żeńskiego, aby równocześnie, kiedy przysposabia ojców duchownych dla wiernych obydwu archidiecezji, zasiewał zdrowe ziarno ewangeliczne w serca przyszłych matek narodu naszego. Nie potrzeba też było długiego czasu, aby pensjonat poznański PP. Urszulanek poznał, jakiego im kuratora Opatrzność w osobie ks. Wojciechowskiego zesłała; a jeżeli ucząca się młodzież męska tak gimnazjalna, jako też seminaryjna obok prawdziwego szacunku serdeczną, zawsze przepełnioną była miłością dla swego regensa i nauczyciela religii, to panienki pensjonatu, idąc za popędem własnego serca, jednomyślnie i jednostajnie nazywały ks. kuratora swoim ojcem duchownym. Po ukończeniu pensjonatu zachowały wdzięczne uczennice dla swego ojca duchownego to samo uczucie głębokiego szacunku i prawdziwego poważania, o czym się często później przekonywał, gdy te uczennice jego samodzielne już i nieraz bardzo wpływowe zajmowały stanowiska w społeczeństwie naszym. Jaką zaś boleścią przepełnił się klasztor PP. Urszulanek w Poznaniu, gdy kurator jego przenosił się na kanonię do Gniezna, o tym świadczy następujący wiersz pożegnalny:
Najdroższy Ojcze! gdyśmy razy tyle
Tutaj do serca się Twego tuliły
I łaskawością Twoją sie cieszyły;
Któżby obecną przewidział był chwilę!
Lat dziesięć, pod Twą szczęśliwy opieką,
Wzrastał i w siły krzepił sie dom Boży,
Ufając zawsze, że jeszcze daleko,
Nim szczęściu jego Bóg zakres położy.
Bo któż tak zaznał, jak my serce Twoje,
Kogoś przytulał tak, jak nas do niego?
Dla kogo trudy, prace niepokoje
Życia miłością nacechowanego.
Tył słówko znalazł na każde cierpienie,
Balsam na każdą serc zbolałych ranę,
Ożywczej łaski Tyś zlewał strumienie, Kiedy to serca,
grzechem pokalane, Aby odzyskać utracone siły,
Z pokorną wiarą do Twych stóp spieszymy.
A gdyś przywrócił pokój i swobodą,
Owe największe, najcenniejsze dary,
By wytrwać w dobrym mogły serca młode,
Ileż to razy Najświętsze Ofiary
Składałeś za nas i Anielskim Chlebem
Skruszone serca kojarzyłeś z niebem.
Kiedy chorobą Bóg dotknął to progi,
By złączyć z sobą dziecię swoje w niebie.
W ostatniej chwili, o! Ojcze nas drogi,
Któż pożądanym więcej był nad Ciebie!
Bo Twoje słowa, to wierne odbicie
Miłości Boga, którego głosiły.
Tak cicho w wieczne wprowadzały życie,
Że śmierci cienie grozę swą traciły.
Za te ofiary, za to poświecenie,
Którego pamięć wskroś serce przenika.
W chwili, którą nas Bóg dzisiaj dotyka,
Szczere, gorące przyjmij dziękczynienie.
A jako dowód naszej wdzięczności,
Przyjmij to wszystko, cokolwiek dobrego,
Przez wszystkie lata, Bóg w swojej miłości
Łaską swą zdziała w sercach domu tego.
Modłów i cierpień i prac zasługami Na zawsze,
Ojcze dzielimy się z Tobą, By między Twojej
korony perłami Klasztor największą Tobie był ozdobą!
Lecz, aby z temi pospieszyć darami,
Szczepione przez Cię, by wzrastały cnoty,
Zostaw sierotom, o to Cię błagamy.
Ducha Twej prawdy, miłości, prostoty,
Choć z dala miej nas zawsze w Twej szczerej pamięci
Czuwaj nad nami, jak skrzydło Anioła,
A teraz, bólem pochylone czoła,
Przeżegnaj i niech Pan Bóg drogę Twoją święci!
Gdy bowiem 1867 r. zawakowała kanonia w miesiącu arcybiskupim przy Metropolii Gnieźnieńskiej, powierzył takową teraźniejszy Kardynał Prymas, Arcybiskup Gnieźnieński i Poznański ks. Mieczysław Halka hr. Ledóchowski, zasłużonemu tyloletnią i tak rozległą pracą w winnicy Pańskiej ks. Wojciechowskiemu i instalował go 6 października tego roku na tę godność. Do Gniezna przeprowadził się, kanonik Wojciechowski dnia 28 października, gdzie 16 listopada pierwsze celebrował nieszpory. Nowa ta godność w poważnym Senacie Arcybiskupim miała nowymi tylko pracami obarczyć niezmordowanego sługę Bożego. Na samym zaraz wstępie powołał go Arcypasterz na radcę konsystorskiego i egzaminatora prosynodalnego, a kiedy 28 kwietnia 1868 Panny Urszulanki w Gnieźnie pensjonat otworzyły, przeznaczył Arcybiskup ks. kanonika na kuratora tegoż zakłada. Czym zaś ks. Wojciechowski był dla zakładu PP. Urszulanek w Gnieźnie, trudno opisać, gdyż był on tu niemal wszystkim. On to opłacał z własnych funduszów procenta od kapitału za dom na ten cel zakupiony. On płacił dzierżawę od drugiego domu przynajętego. On wystawił własnym kosztem zabudowania w podwórzu, gdzie klasy dla uczennic urządzono. On własnym kosztem urządził kapliczkę domową z wszelkimi sprzętami, przyborami, aparatami i naczyniami świętymi dla służby Bożej. On był spowiednikiem Sióstr i uczennic przez pierwsze trzy lata, a potem kwartalnym ich spowiednikiem. On to każdego dnia miewał Mszę, święta, w klasztorku, a w niedziele i święta także kazania, o ile mu w tym nie przeszkadzały obowiązki w katedrze św. Wojciecha. On to wykładał pedagogikę w selekcie i kształcił uczennice tejże klasy w wypracowaniach niemieckich, dopóki mu tego król. rząd pruski nie zakazał w marcu 1874 roku. Ile razy Matka, Przełożona PP. Urszulanek wspomniała ks. kanonikowi o jakich ciężarach lub potrzebach materialnych dla klasztoru, zwykł był mawiać lakonicznie: "Swoje robić, modlić się, co potrzeba, mnie powiedzieć, a o resztą, się nie troszczyć". Podobne poświęcenie i mienia i osoby swojej dla tego zakładu religijnego nie mogło pozostać tajemnicą dal młodych istot, które z tego poświęcenia korzystały. To też nie dziwiło nikogo, jeżeli i one korzystały z każdej nadarzającej się im sposobności i aby zewnętrznie okazać swą niekłamaną wdzięczność za tyle dobrodziejstw. I tak, kiedy w dniu 1 czerwca 1870 r. obchodził ksiądz kanonik dwudziesto piątą rocznicę swego kapłaństwa, powitały go wdzięczne uczennice przy tej uroczystości wierszem pt. Powinszowania na Jubileusz Księdza Kanonika. Najwierniejszych i najgorliwszych sług swoich wynagradza sprawiedliwy Sędzia często już w doczesnym życiu tym sposobem, że im daje chociaż cząstkę udziału w swych upokorzeniach, udręczeniach i mękach. Takim wieńcem udręczeń i cierpień począł Najświętszy Mistrz wiernego ucznia swego ks. kanonika Wojciechowskiego przyozdabiać od tej chwili, kiedy nań Arcypasterz obowiązki swego oficjała w Gnieźnie po rażeniu paraliżem ks. kanonika Dorszewskiego wziął w zastępstwie. Już 4 lutego 1874 r. zafantowano jego ruchomości, zabrano nieco mebli i futro na pokrycie pierwszej kary pieniężnej za zastępowanie chorego oficjała. Na dnia 26 tegoż miesiąca toczył się nowy proces w tej samej sprawie o zastępstwo oficjała przeciw księdzu kanonikowi, a gdy na terminie nie stanął, ponieważ nie uznawał praw polityczno - kościelnych, niezgadzających się z zasadami Kościoła katolickiego, nie skazał go król. sąd zaocznie, lecz wyznaczył nowy termin, na który przez woźnego miał być przyprowadzony. Zapowiedziany termin odbył się 12 marca, na który ks. kanonik gwałtem był sprowadzony, a oświadczywszy, że w rzeczach kościelnych nie uznaje kompetencji świeckich sądów, skazany został na trzysta talarów grzywien albo w razie niemożności zapłacenia na cztery miesiące więzienia za to, iż po śmierci plebana ks. Kwiatkiewicza w Strzyżewie Kościelnym udzielił ks. dziekanowi Tomaszewskiemu komendę na to osierocone beneficjum. Skoro tylko dzienniki wyrok tego terminu rozgłosiły, przybyła w dniu 18 marca deputacja z kilku księży różnych dekanatów złożona do Gniezna, ażeby zastępcy chorego oficjała wyrazić z jednej strony swoje współczucie i kondolencje, a z drugiej strony podziękować za godne i poważne wystąpienie w obronie praw i zasad św. Kościoła katolickiego. Ks. kanonik przyjął deputację bardzo serdecznie, jako konfratrów i byłych uczniów swoich, ale na przemówienie tejże odpowiedział ze znaną powszechnie skromnością: "Każdy z was, Bracia kochani, byłby niezawodnie to samo uczynił". Ostatniego marca osądził król. sąd powiatowy w Poznaniu ks. Wojciechowskiego na 200 talarów grzywien, odnośnie na sześciotygodniowe więzienie za ustanowienie ks. Motylewskiego wikariuszem w Żernikach a równocześnie zagrożono mu uwięzieniem w Trzemesznie lub Bydgoszczy i zablokowano z upływem kwartału odpowiednią część pensji na pokrycie kosztów i grzywien pierwszego procesu. Wiadomość o rychłym uwięzieniu tego kochanego dostojnika popchnęła duchowieństwo z kilku dekanatów do ponownego wyrażenia mu swych uczuć w czułym adresie. Duchowieństwo także gnieźnieńskie in pleno przez usta jednego ze starszych kapłanów wyraziło łączność swoją z naczelnikiem diecezji. W piątek dnia 17 kwietnia 1874 r. wywieziono ks. kanonika Wojciechowskiego o godzinie siódmej rannym pociągiem do więzienia w Bydgoszczy na rok cały. W czasie uwięzienia ks. kanonika zatrzymywano mu w kasie urzędowej pensję i potrącano z niej tak koszta procesów jako też grzywny, na jakie był skazany. Z tego powodu wypuszczono go na wolność dnia 18 listopada r. z. po po ośmiomiesięcznym uwięzieniu. Przed bramę więzienia zajechał w tym dniu ksiądz kanonik Kaliski, Licencjat Świętej Teologii, proboszcz z Jaksic i zawiózł go z Bydgoszczy do siebie. Na ostatniej stacji przed Jaksicami czekało już całe duchowieństwo z dekanatu Inowrocławskiego i niektórzy kapłani z sąsiednich dekanatów na dostojnego więźnia, skąd po bardzo czułym przywitaniu udali się wszyscy do Jaksic, gdzie przez gościnnego gospodarza ze staropolską serdecznością byli podejmowani. W Jaksicach zabawił dostojny więzień rozmyślnie trzy dni i dopiero 21 listopada wyjechał do Gniezna, ażeby uniknąć uroczystego tamże przyjęcia. Jeżeli przecież prawdziwa skromność umie być roztropną i przezorną, to niemniej serdeczna miłość jest dowcipną i umie wynajdywać środki do wylania się na zewnątrz. Tej to zaradnej skrzętności mieszkańców Gniezna przypisać jedynie należy, iż mimo zawiei śnieżnej lubo w ostatniej chwili rozeszła się dopiero wiadomość po mieście, że w południe powróci ulubieniec Gniezna koleją Inowrocławską, zebrał się spory tłum ludu na dworcu kolei, i powitawszy przybyłego gościa, jął się do odprzęgania koni od pojazdu dla dostojnego więźnia przeznaczonego. Wszelkie prośby i przedstawienia pokornego sługi Bożego pozostały bez skutku i ks. kanonik rękoma ludu poczciwego przez całe miasto aż do swej kurii zawiezionym został. W kurii, przyozdobionej w girlandy, kwiaty i transparent z odpowiednim napisem, czekała już reprezentacja Prześwietnej Kapituły Metropolitalnej, niestety tak ciężko osieroconej i duchowieństwo całego miasta, witając gorącymi słowy dostojnego Wyznawcę, dziękując mu za ten szczytny przykład wierności i bohaterstwa, jaki dał młodszej swej braci, kiedy poświęcił własną I osobę swoją za owce swoje, a życząc czcigodnemu Dostojnikowi, aby jego szczęśliwy powrót stałym pomiędzy nimi pozostał. Kiedy osoby bliżej z ks. kanonikiem zaprzyjaźnione i zaufanie jego posiadające wypytywały go się o powodzenie w więzieniu, opowiadał im z całą prostotą i szczerością serca, że od samego początku zastosował się do dopuszczenia Bożego, ze swej strony czynił wszystko, iżby ten czas przepędzał na większą chwałę Bożą, na korzyść bliźniego i na pożytek własnego zbawienia. W tym celu ułożył sobie zaraz pierwszego dnia swego uwięzienia program dzienny, od którego przez te osiem miesięcy nigdy nie odstępował. Wstawał o godzinie 6. Do 7 odprawiał ranne pacierze, i rozmyślania; potem odmawiał Hory. Po kawie czytywał dzienniki francuskie do 9. O tej godzinie przechadzał się po ganku więziennym aż do 10. Od 10 - 12 tłumaczył dziełko treści ascetycznej z języka niemieckiego na polski. Po obiedzie czytywał dzienniki polskie do 3, a następnie odmawiał nieszpory. Po odmówieniu nieszpor przechadzał się godzinę po tym samym ganku, a wróciwszy do celi więziennej odmawiał jutrznię i Laudes. Resztę czasu do kolacji i godzinę po kolacji poświęcał na czytani dzienników niemieckich. O 9 klękał do rozmyślania i modlitw wieczornych, po których udawał się na spoczynek. O dyrektorze król. sądu powiatowego, o sędziu śledczym, o inspektorze więźniów i służbie więziennej mówił bardzo pochlebnie i z wielkim uznaniem ich względności dla jego osoby. Na nic zgoła nie narzekał, wyjąwszy na to, że przy więzieniu bydgoskim nie masz żadnego zgoła miejsca dogodnego, gdzie by można przechadzać się na, świeżym powietrzu, gdyż tarasy są zbyt niedogodne. Do jednego z przyjaciół swoich powiedział między innymi o przygodach swoich więziennych, co następuje: Gdy po upływie niejakiego czasu siedziałem sobie w mej celi więziennej i wpadłem w zadumę, ogarnęła mnie chwilowa tęsknota i jakoby boleść z mego osamotnienia. W tym zdawało mi się, jakobym uczuł jakieś gwałtowne wstrząśnienie i huk nadzwyczajny w mej bezpośredniej bliskości. Ocknąłem się z głębokiej zadumy i pomyślałem sobie - nie jesteś tu sam, bo Bóg jest z tobą i odtąd nie zaznałem już żadnej tęsknoty. Chociaż ksiądz kanonik Wojciechowski przed nikim na pobyt swój w więzieniu nie narzekał, jednakże najbliżej otaczające go osoby spostrzegały różne złowrogie skutki. Gęsty i silny jego włos na głowie znacznie posrebrzał. Dziwnie miły i ujmujący jego humor niezmiernie spoważniał. Na codziennych przechadzkach swoich, których na wolności będąc nigdy nie zaniedbywał, uważali towarzyszący mu przyjaciele chwilowe zadyszenie się jakoby symptomat astmy, co niezawodnie było następstwem braku ruchu na świeżym powietrzu, do którego przez długie lata regularnych przechadzek nawykł, jak w ogóle całe życie jego było zawsze na pewnych regułach stałych, na dobrze obmyślonym, powiedziałbym, programie oparte. Nadmienić jeszcze i o tym należy, że lubo ks. kanonik Wojciechowski był mężem nauki, i nieustannie umysłowo pracował, mimo to był on przeważnie człowiekiem sercowym. Z tego powodu czuł on każdy cios, jaki w ostatnich czasach spadał na Kościół i naród polski, bardzo głęboko, i stąd też niezawodnie wywiązała się u niego choroba sercowa. I czyż mógł pozostać obojętnym na to, co się teraz dzieje po gimnazjach katolickich Księstwa ten, który tyle lat z takim błogim skutkiem uczył religii młodzież gimnazjalną? czyż mógł pozostać obojętnym na osierocenie zupełne Seminarium duchownego w Poznaniu i Gnieźnie, ten który tyle lat z taką miłością i z takim poświęceniem przewodniczył i młodym Lewitom? Czyż mógł pozostać obojętnym na prawo o zniesieniu zgromadzeń religijnych ten, który z taką prawdziwie ojcowską pieczołowitością opiekował się zakładami panien Urszulanek w Poznaniu i Gnieźnie patrzał już na tyle błogich owoców tej poczciwej pracy swojej? Serce musiało mu pęknąć z boleści, co też i lekarze niektórzy za przyczynę jego zbyt wczesnej śmierci uznać mieli. A jakie to serce tętniło w tej szlachetnej piersi, dowodzi niemniej i ten czyn jego przedzgonny, że kiedy wrócił z więzienia i wyczytał w dziennikach odzywające się głosy za wniesieniem nowego prawa o powstrzymania wypłaty rządowej wiernym Kościołowi sługom, nie zawahał się ostatni niemal grosz w dawnych czasach oszczędzony ciepłą ręką dać na cele dobroczynne w sumie tysiąca talarów, nie oglądając się na to, z czego sam żyć będzie. W sam dzień uroczystości Bożego Ciała 27 maja 1875 r. odśpiewał jeszcze ks. kanonik Wojciechowski Ewangelię przy ołtarzu na placu katedralnym, ale na nieszpory już nie poszedł dla nadzwyczajnego jakiegoś osłabienia. W piątek czuł się również słabym i nie wychodził wcale z kurii za radą, przyjaciela i lekarza swego dr. Langiewicza. W sobotę słabość minęła i za zezwoleniem dr. Langiewicza udał się do klasztorku PP. Urszulanek, gdzie wysłuchał spowiedzi panienki, które przez niego przysposobione, miały nazajutrz po raz pierwszy przystąpić do Stołu Pańskiego. Tymczasem z rąk ukochanego swego Ojca duchownego już nie przyjmowały Chleba żywota, bo słabość z soboty na niedzielę tak się wzmogła, iż nie podobnym mu było łoża opuszczać, i musiał posłać innego kapłana w swoim zastępstwie do klasztorku. Łatwo tu wyobrazić sobie przerażenie w klasztorku, gdy się tam dowiedziano o przyczynie takiego zastępstwa, ale tym gorętsze były modły PP. Urszulanek, pensjonarek i pierwszy raz komunikujących panienek, aby cudowny i wszechmocny Lekarz, jak najrychlej przywrócił tak upragnione zdrowie ukochanego ich Ojca duchownego. Od 30 maja dziwnie się zmieniał stan chorego; raz było gorzej, dragi raz było lepiej i niemal dosyć dobrze, tak iż przyjmował za dozwoleniem lekarza, najbliższych przyjaciół swoich, i to nawet już nie w łóżku. Sam dr. Langiewicz pocieszał siebie i wszystkich wypytujących się go o zdrowie ks. Kanonika, że niebezpieczeństwa żadnego dotąd wynaleźć nie zdołał, a w środę 2 czerwca pozwolił mu nawet przejść do sąsiedniej kurii ks. kanonika Krausa, gdzie zastał małe gronko szczerych przyjaciół swoich, których do siebie na dzień jutrzejszy na herbatę zaprosił. Wszyscy cieszyli się błogą nadzieję szybkiego i zupełnego wyzdrowienia powszechnie lubianego ks. Wojciechowskiego, i pod wpływem takiej, nadziei spędzili dnia 3 czerwca goście jego bardzo miły wieczór. Był to jednakże śpiew łabędzi. Jat następnego dnia zaczął dr. Langiewicz odkrywać symptomy choroby sercowej. W sobotę i niedzielę objawiała się bezsenność i pokazały się początki puchliny wodnej od nóg; nie chcąc na siebie brać całej odpowiedzialności za przebieg choroby, przywołał dr. Langiewicz w poniedziałek do wspólnej narady fizyka powiatowego dr. Fuchsa i lekarza wojskowego. Wszyscy trzej zgodzili się na grożące dostojnemu pacjentowi niebezpieczeństwo. Wiadomość tę przyjął ks. kanonik z wielką rezygnacją; zażądał niezwłocznie, ażeby go zaopatrzono sakramentami św. na drogę do wieczności, a uporządkowawszy interesa swe duszne, nie zapomniał także o uporządkowaniu swej nieznacznej chudoby. Testamentem tegoż dnia przed sędzią zrobionym przekazał 1000 tal na swój pogrzeb i aniwersarz, 50 tal. ciotce, 100 tal. dla dzieci po swej siostrze, 50 tal. wujowi, 100 tal. wujence dla jej dzieci, 200 tal. emerytowanemu ks. wujowi, bibliotekę bratankowi ks. Paulinowi, dywany i kobierce zakładowi PP. Urszulanek, których po większej części były darem i własnoręczną robotą; meble bratu swemu Mikołajowi; służbie zaś swojej przekazał w tymże testamencie zasługi aż do końca kwartału tj. do 1 lipca rb. i za cały rok następny aż do 1 lipca 1876 r. Otóż cała spuścizna Kanonika Metropolitalnego i niezmordowanego pracownika przez trzydzieści lat w winnicy Pańskiej. Z poniedziałku na wtorek przesiedział całą noc na kanapie nie mogąc w łóżku leżeć i czując gwałtowne ciśnięcie serce, ale nad ranem wszelkie boleści i słabości ustały, tak iż do otaczających go osób powiedział, że mu się znacznie polepszyło. Około 9-tej posłał po golarza i kazał się ogolić, do któgo się ze zwykłą sobie swobodą odezwał: "Pewnie myślisz, że mnie na śmierć golisz". Lotem błyskawicy rozeszła się wieść po mieście, że ks. kanonikowi Wojciechowskiemu znaczcie lepiej, a najwierniejsi jego przyjaciele pospieszyli przekonać się osobiście o prawdziwości tej radosnej wieści, których do siebie przypuścił i którym to samo powtórzył. Kilka minut przed 10 przybywa dr. Langiewicz. Ks. Wojciechowski oparł głowę o krawędź kanapy i zasnął najspokojniej, ale zasnął na wieki bez najmniejszego drgnięcia, w oczach patrzących na niego przyjaciół, dnia 8 czerwca o 10 z rana. W klasztorku PP. Urszulanek były właśnie uczennice wszystkich klas na pauzie. Gdy się dowiedziały o śmierci swego Ojca duchownego, jednomyślnie, bez napomknienia swoich nauczycielek, pospieszyły do kaplicy i wśród ogólnego łkania modliły się za spokój duszy tak troskliwego i wspaniałomyślnego opiekuna swego. Uzyskawszy pozwolenie odwiedzenia jego zwłok, zawołały tam na głos z płaczem: "Ojczuszku! coś Ty nam zrobił?" Same go w wieńce ubrały i chciały godzinami się zmieniać na modlitwach przy jego trumnie, na co przecież pozwolenia nie odebrały. Same, z własnego natchnienia, asystowały w grubej żałobie na eksportacji i na pogrzebie. W czwartek, dnia 10 czerwca o godzinie 7 wieczorem a wyprowadzono zwłoki ks. kanonika Wojciechowskiego po odmówieniu nieszporów żałobnych przy trumnie z kurii do katedry. Eksportacji przewodniczył ks. Kanonik Kraus, poprzedzony chorągwiami, proporcami, cechami i bractwami z gorejącym światłem jarzącym wszystkich parafii gnieźnieńskich, siedemdziesięciu księżmi i członkami obydwóch kapituł. Drogie szczątki w metalowej trumnie nieśli na barkach swoich księża w komżach, uczniowie jego z seminarium a po części z gimnazjum poznańskiego. Oprócz uczennic z pensjonatu PP. Urszulanek w grubej żałobie, sierot pod przewodnictwem Sióstr Miłosierdzia i bardzo licznego obywatelstwa z różnych stron Księstwa, towarzyszyli wszyscy niemal mieszkańcy Gniezna bez różnicy wyznania religijnego i narodowości żałobnemu pochodowi z kurii do katedry. Sparaliżowany ks. Oficjał Dorszewski asystował na wózku swoim tylko z tarasu, przytykającego do ulicy, którą wspaniały pochód się posuwał, temu żałobnemu obrzędowi, modląc się za swego zgasłego zastępcę, i płacząc jako drugi Jeremiasz nad walącymi się gruzami ukochanej swej Jerozolimy. W katedrze przemówił Subregens i profesor praktycznego seminarium gnieźnieńskiego ks. Andrzejewicz z ambony zupełnie w duchu swego nauczyciela ks. Walentego, kreśląc wymownymi i bardzo czułymi słowy życie jego pełne zasług, a przy tym dziwnej pokory i zaparcia się samego siebie. Dzień zaś następny, dzień pogrzebu, był rzeczywistym dniem tryumfu i dowodem żywotności wiary katolickiej. Lud wierny, zapełniający olbrzymią katedrę Św. Wojciecha, począł się rozrzewniać i głośno płakać, gdy duchowieństwo z zakrystii do prezbiterium przechodziło, a pochód ten nie kończył i nie kończył się. Naliczył on ich aż na przeszło 150, a między nimi rozpoznawał sędziwych Wyznawców, którzy co tylko wyszli z kilkumiesięcznego więzienia, albo którzy dla poratowania nadwątlonego zdrowia na kilka tygodni z więzienia wypuszczeni zostali, albo którzy z wygnania i banicji dalekiej do grobu św. Wojciecha przybyli, by ostatnią przysługę nauczycielowi swemu oddać. Bystre oko jego wyśledziło nawet owych Benjaminków, którzy co tylko w Pradze Czeskiej na kapłanów wyświęceni zostali, kiedy w obydwóch Archidiecezjach już nie było Biskupa, któryby im tego sakramentu udzielił. Niemniej i to do łez go poruszyło, gdy pomiędzy kapłanami w rewerendach i komżach ujrzał i kapłana w mundurze żołnierskim śpiewającego z konfratrami wigilie żałobne. Po Mszy św. wstąpił na ambonę ks. dr Łukowski, profesor seminarium gnieźnieńskiego. Znakomita jego mowa jest już dzisiaj własnością szerszej publiczności, bo wydrukowaną została w Warcie i wyszła w oddzielnej odbitce. My tu przypominamy kilka tylko słów wstępnych: "Życie jednych jest gałązką - drugich dębem rozłożystym. Gdy spada gałązka, zerwana śmierci podmuchem, zaledwie najbliższe listki draśnięte zapłaczą - gdy dąb runie, wszystko wstrząsa naokoło, bo z nim gaśnie soków ożywczych obfite źródło, a na niezmiernej przestrzeni widać spustoszenie. Otóż taki dąb runął, zrosły w tysiącznych punktach przez tysiączne związki z całą naszą społecznością. Konary jego sięgały po całym kraju, i dziś na całym jego obszarze widzimy nadmiar spustoszenia". Po kondukcie, który jak całe nabożeństwo żałobne dnia tego odprawił ks. kanonik Kraus, zanieśli znowu księża drogie zwłoki swego nauczyciela do czarnej kaplicy marmurowej Kołudzkich, gdzie do grobu wstawione zostały. Wszędzie odzywały się tego dnia jedne i te same głosy, iż takiego pogrzebu Gniezno dawno, bardzo dawno nie pamięta. I to pewnie najpiękniejszy napis na grobie księdza kanonika Wojciechowskiego./napisał ks. dziekana H. K./