Nikodem Trojanowski (1898 - 1996)

"Moje wspomnienia"

Część II

Od powrotu w rodzinne strony po zakończeniu wojny z Rosją poprzez pracę w Szamocinie, lata służby i życia w Strzelnie, kampanię wrześniową 1939 r. do wyzwolenia w 1945 r. Z Wojska Polskiego otrzymałem urlop 4 lipca 1920 r., a całkowite zwolnienie nastąpiło po upływie miesiąca. Powoli musiałem przyzwyczajać się do nowych warunków. Inne było jedzenie, inne otoczenie, a największy problem polegał na tym, aby zapewnić sobie stałe zatrudnienie, które dawałoby zadowolenie. Rodzice posiadali małe gospodarstwo rolne i należało je tylko powiększyć, udoskonalić. Niestety nie miałem żadnego upodobania do rolnictwa, chociaż przez ostatnie 25 lat życia mieszkając wraz z synem w plebanii chętnie uprawiałem ogródek oraz pielęgnowałem zieleń przy kościele. Szukałem innego zajęcia a szczególnie podobała mi się praca na kolei lub na poczcie. Wszelkie wnioski do władz i urzędów załatwiane były odmownie. W tym czasie w narodzie panowało przygnębienie i niepokój. Ojczyzna była w niebezpieczeństwie. Oto nieprzyjaciel ze wschodu - armia bolszewicka z gen. Michaiłem Tuchaczewskim (Michaił Tuchaczewski (1893-1937), marszałek, jeden z organizatorów Armii Czerwonej, podczas wojny domowej w latach 1918 - 1920 był dowódcą kilku frontów. W czasie wojny polsko - radzieckiej dowodził Frontem Zachodnim. Od 1925 do 1928 r. byt szefem Sztabu Generalnego. Z kolei w latach 1931 - 1937 sprawował stanowisko zastępcy przewodniczącego rewolucyjnej Rady Wojskowej ZSRR. W 1937 r. niesłusznie został oskarżony o zdradę ojczyzny, skazany na śmierć, zrehabilitowany. Prace naukowe Tuchaczewskiego wywarły znaczący wpływ na rozwój radzieckiej myśli wojskowej), zbliżała się pod Warszawę, miejscami przekroczyła Wisłę. Wśród Niemców zaś panowała radość, gdyż spodziewali się, że Rosjanie wkrótce przybliżą się do granicy niemieckiej i Polska znów będzie zgładzona. Cała Polska na kolanach prosiła Boga o ratunek i Wojsko Polskie zatrzymało tę niebezpieczną nawałę w rozstrzygającej bitwie pod Radzyminem (Radzymin, miasto w woj. stołecznym. Prawa miejskie posiada od 1475 r. Podczas wojny 1920 r. z Rosją w dniu 15 sierpnia wojsko polskie powstrzymało tam wojska przeciwnika). Wojsko Polskie odniosło świetne zwycięstwo w dniu 15 sierpnia 1920 r. zmuszając nieprzyjaciela do odwrotu. Dzień zwycięstwa określano jako Cud nad Wisłą i każdego roku uroczyście obchodzono aż do drugiej wojny światowej. Po 1945 r. zniesiono święto 15 sierpnia, 3 maja, a przede wszystkim Święto Niepodległości 11 listopada, orzełkowi zaś zdjęto z głowy koronę z krzyżykiem, co było dla mnie bardzo bolesne. "Solidarność" przywróciła to wszystko, chociaż orzełek już nie ma krzyżyka i wielu nie rozumie tych świąt po latach zniewalania narodu. Po zakończeniu wojny życie powróciło do normalnego trybu, a ja snułem sobie plany na dobrą przyszłość w odrodzonej Polsce. Będąc kilka tygodni w cywilu zaproponowano mi pracę na poczcie w charakterze listonosza, na co wyraziłem zgodę ku memu zadowoleniu, ale nie cieszyłem się długo, gdyż tylko zastępowałem pracownika wezwanego do uzupełnienia służby wojskowej i wkrótce musiałem ustąpić ze stanowiska. Znów rozpoczęły się starania i wnioski, lecz wszystko bez skutku. Byłem nawet rozgoryczony, gdyż podczas powstania wielokrotnie powtarzano, że powstańcy będą mieli pierwszeństwo do posad państwowych. Niestety tak nie było. Gdy powstańcy wrócili do cywila wszystkie stanowiska były już zajęte. Jak Polska powstała, to wiele miejsc pracy było wolnych przez opuszczających kraj Niemców, a mimo to było trudno o robotę. Następnego roku tj. 1921 z dniem 1 marca ponownie zostałem przyjęty do pracy na poczcie, a to dlatego że powiększono obsadę o jedną osobę. Ogólny zastój, kryzys gospodarczy, bezrobocie coraz większe i drożyzna z każdym dniem rosły. Przytoczę dla przykładu jak pieniądz tracił na wartości, na podstawie dekretu zaopatrzenia renty wojskowej: w 1921 otrzymywałem miesięcznie 7.800 zł, w 1923 w kwietniu - 76.500 zł, w maju -107.100 zł, w lipcu - 158.508 zł, w sierpniu - 250.442 zł. W roku 1924 pieniądz wrócił do normy i renta wynosiła 32 zł. miesięcznie i stan ten trwał do drugiej wojny światowej. Na początku wolnej Polski był duży napływ ludności z innych dzielnic, a szczególnie z Małopolski. Ona to wykupowała gospodarstwa rolne i nieruchomości miejskie oraz zajmowała stanowiska w urzędach, a szczególnie kierownicze posady, gdyż okazywano dyplomy lub świadectwa ukończenia wyższych szkół. Wielkopolanie mieli pewien żal, a nawet zarysowała się pewna odrębność dzielnicowa, ale dobrze że to z biegiem czasu powoli się zatarło. Dużo Polaków wróciło do ojczyzny z emigracji z Ameryki i mogli teraz za ciężko zapracowany pieniądz kupić sobie gospodarstwo. Wielkopolanie pod zaborem nie mieli szans na studia czy zarobek. Ja życia kulturalnego czy oświatowego prawie nie zaznałem. Zawiązało się Towarzystwo Śpiewu, do którego należałem, ale już po kilku miesiącach zgasło. Z okazji rocznicy wkroczenia Wojska Polskiego do Lipiej Góry, 20 stycznia każdego roku urządzano akademie wraz z przedstawieniem amatorskim, w którym każdorazowo występowałem. Nie było ku temu warunków typu: odpowiednia sala, scena, brak amatorów, a mimo to przedstawienia były na ogół udane i oklaskiwane przez publiczność. Z dniem 1 października 1923 r. zostałem przeniesiony do pracy na poczcie w Szamocinie, z czego byłem bardzo zadowolony. Rano przynosiłem przesyłki do Lipiej Góry i tutaj miałem mniejszy rejon do obsługi, mogłem wstąpić na obiad do rodziców i po południu zabierałem przesyłki do Szamocina. Niedługo cieszyłem się tą pracą, gdyż przyszła redukcja i po roku zostałem znów zwolniony jako, że byłem samotny i najmłodszy. Jednak już wkrótce zostałem pocieszony, gdyż z dniem 1 października 1924 r. otrzymałem skierowanie na pocztę do Strzelna koło Inowrocławia. Spełniło się moje marzenie, aby pracować w większym urzędzie. Miasto zrobiło na mnie miłe wrażenie, gdyż było pięknie udekorowane a to z racji wizytacji duszpasterskiej Księdza Prymasa Dalbora. Mieszkałem na różnych stancjach, które łatwo było dostać za opłatą ok. 50 zł. Tutaj chcę nadmienić jaki był początek założenia własnej rodziny. Moją żonę pierwszy raz ujrzałem 2 lutego 1925 r., kiedy to doręczałem przesyłkę pocztową do rodziny Wesołowskich w Ciencisku. Po kilku dniach znów miałem doręczyć pocztę i znów panna Marta wyszła do furtki po odbiór korespondencji i ponownie nawiązała się szczera rozmowa. Parę razy napisałem list, a po kilku tygodniach postanowiłem za uprzednim uzgodnieniem odwiedzić rodzinę Marty. Po następnych kilku tygodniach postanowiłem zdobyć się na odwagę i poprosić rodziców panny o "rączkę" ich córki. Przyszli teściowie mieli mi za złe, że za mało ich odwiedzam, ale uważałem, że tak lepiej, aby utrzymać formę grzecznościową. Na Boże Narodzenie 1925 roku odbyły się w większym gronie zaręczyny. Na tę uroczystość przyjechali moi rodzice, ale po całodziennej podróży z Lipiej Góry dopiero wieczorem i zastali mnie już w domu przy ulicy Miradzkiej, gdzie mieszkałem na stancji. W drugi dzień świąt był dalszy ciąg zaręczyn. Mój ojciec z przyszłym teściem zapalili cygaro i żywo rozmawiali, a do stołu podawała coraz inna panna (było tam pięć córek i dwóch synów). Ojciec pilnie przyglądał się wszystkim, aż w końcu zapytał - która to ma być moją przyszłą synową. Chcąc upamiętnić ten dzień sprezentowałem narzeczonej damski zegarek, co na owe czasy uważano za wielką rzecz. Radosne święta minęły, a potem zima i nadeszła radosna wiosna. W maju 1926 r. przypadł mi urlop wypoczynkowy i była to dobra okazja, abym z narzeczoną odwiedził moich rodziców. W czasie podróży spotkała nas przykra niespodzianka - na dworcu kolejowym w Bydgoszczy zostałem zatrzymany przez posterunek wojskowy i odprowadzony na komendanturę. Tu przeprowadzono ścisłą rewizję bagażu, sprawdzono moje dokumenty oraz stawiano bardzo wiele pytań. Byłem przerażony tym zajściem, a wszystko to miało związek z przewrotem majowym, kiedy to Marszałek Józef Piłsudski dokonał zamachu stanu. Sytuacja w kraju była dość niepokojąca, ale już wkrótce się uciszyło. Powoli przygotowywano się do ślubu, który wyznaczono na wtorek (5 października), wtedy ślubowano przeważnie we wtorki, a Niemcy w czwartki. Zapowiedzi przedślubne przyjął ks. prof. Ignacy Posadzy, sławny podróżnik i założyciel Seminarium Zagranicznego w Poznaniu, który przypadkowo zastępował ks. prob. Kazimierza Lapisa w Ostrowie. Nadszedł dzień ślubu. Przed południem w Ostrowie odbył się ślub cywilny, którego udzielił tamtejszy naczelnik p. Alfons Lubik Świadkami byli p. Rosin z Cienciska i p. Kościelny z Ostrowa. W domu panny młodej byli już goście i sąsiad Szpulecki z dwoma synami przygrywali żywo. Orszak weselny do kościoła ruszył powózkami. Było pięć powózek dwukonnych i jedna jednokonna. Dla nowożeńców powóz był przystrojony girlandą i kwiatami, a konie były specjalnie dobrane. Była piękna słoneczna pogoda. W kościele parafialnym w Ostrowie o godz. 16:00 ks. prob. Kazimierz Lapis udzielił nam ślubu. W czasie okupacji ks. proboszcz został zamęczony w obozie. Niech Bóg da mu niebo. Po powrocie z kościoła nowożeńców na progu domu przyjęto chlebem i solą i błogosławieństwem rodziców. Wśród weselników z mojej strony był mój ojciec, dwie siostry i sąsiad Wika. Uczta weselna przebiegała harmonijnie i serdecznie. Na zakończenie kapela wyszła przed dom i zagrała "Kiedy ranne wstają zorze", a goście potężnym głosem śpiewali. Po tym śpiewie uważano uroczystość weselną za zakończoną. Mieszkanie miałem już wynajęte przed ślubem. Był to pokój z kuchnią, przy ulicy Świętego Ducha. Po roku urodziła nam się córeczka, ale ku naszej wielkiej boleści zmarła następnego dnia. Zmieniliśmy mieszkanie na dwa pokoje z maleńką kuchenką przy ulicy Kościelnej 11, wejście z Kościelnej i Szerokiej (obecnie Gimnazjalnej przyp. K.Ch). W tym domu mieszkało się nie najgorzej, bez trosk finansowych. Z tego okresu przypomina mi się sroga zima od końca stycznia do początku marca 1929 r. Tęgi mróz i wysokie zaspy śniegu, jakich w życiu nigdy nie widziałem. Pracownicy mojego resortu jak listonosze, konwojenci, służba przeładunkowa otrzymali w tym czasie specjalny jednorazowy dodatek w wysokości 1/3 poborów miesięcznych. Drugą taką zimę, ale o wiele łagodniejszą przypominam sobie w lutym i marcu w 1979 r. W sierpniu 1929 r. przeprowadziłem się na ulicę Inowrocławską 9. Tym razem doprawdy mieszkanie było wygodne. Okna jednego pokoju wychodziły na ulicę Inowrocławską, gdzie po przeciwnej stronie stała synagoga żydowska, wśród dużych kasztanów. W tym domu urodziła się córka Basia. Było to w poniedziałek 20 stycznia 1930 r., a chrzest odbył się w niedzielę 26 stycznia. Chrzestnymi byli babcia Franciszka Wesołowska i wujek Stanisław Marczewski. Do kościoła jechali jednokonną powózką, którą przybyli dziadkowie, czyli moi teściowie z Cienciska. Z właścicielami domu tj. z państwem Puchalskimi żyliśmy przyjaźnie i z innymi sąsiadami tak samo w zgodzie. Po trzech latach we wtorek 4 kwietnia 1933 r. urodził się syn i otrzymał po moim ojcu imię Jan, a drugie Józef po ojcu żony. Chrzest odbył się w najbliższą niedzielę 9 kwietnia. Rodzicami chrzestnymi byli - Teresa Paulus, żona mego kolegi i Stanisław Tomicki kolega, który kilka lat potem zmarł. Do kościoła jechano wynajętym samochodem, co w tamtym czasie było czymś wyjątkowym. Janek w pierwszym i drugim roku życia często chorował, tak że musieliśmy szukać pomocy lekarskiej. Z początkiem sierpnia 1935 r. zorganizowałem pielgrzymkę rowerami do Częstochowy, co uważano za szaleństwo, by pokonać trasę 300 km. Jechało ze mną dwóch kolegów - Czesław Kaszyński, inwalida wojenny bez jednej dłoni i młodszy od nas Bolesław Bączkiewicz, małego wzrostu, ale za to pełen energii. Wyjechaliśmy ze Strzelna w pierwszy poniedziałek sierpnia w południe przez Konin, Turek, Dobre i do wieczora dojechaliśmy blisko miasteczka Warta. Kiedy zaczęło się robić ciemno znaleźliśmy nocleg w stodole za drobną opłatą. Tamtejsza ludność podziwiała nasze rowery, a szczególnie mój, który niedawno nabyłem. Rowery w zaborze rosyjskim były mało znane. Następnego dnia przez Sieradz, Wieluń, Kłobuck dotarliśmy do Częstochowy późnym popołudniem. O nocleg było bardzo łatwo, gdyż dzieci na ulicy same nam wskazały, gdzie można się zgłosić. Na Jasnej Górze stanęliśmy wieczorem i byliśmy tam następnego dnia od rana do południa. Zastaliśmy wielką rzeszę pielgrzymów, z którymi uczestniczyliśmy w różnych nabożeństwach. Potem zwiedziliśmy potężne wały obronne, skarbiec, a do całości należało wejście na wysoką wieżę, z której mogliśmy podziwiać piękne okolice rozciągające się hen daleko. O godz. 17:00 postanowiliśmy wracać, ale już tylko we dwóch, gdyż kolega inwalida był tak wyczerpany, że musiał wraz z rowerem jechać pociągiem. Tego dnia dojechaliśmy do Pątnowa blisko Wielunia. Nocleg mieliśmy na słomie. Następnego dnia ruszyliśmy w dalszą drogę, spieszyliśmy się by wrócić do domu. Pogoda była ciepła i słoneczna, droga nie wszędzie utwardzona, często polna. Ruchu kołowego prawie nie było. Podczas całej trasy spotkaliśmy tylko dwa samochody, którym trzeba było zrobić miejsce. W Koninie zastał nas wieczór, a tu jeszcze 60 km do domu. Chcieliśmy jednak dotrzeć do Strzelna. Ostatnie 10 km szliśmy pieszo, bo nie mogliśmy już w siodle wysiedzieć. Gdy wróciłem byłem tak wyczerpany, że dopiero następnego dnia mogłem podzielić się swoimi wrażeniami. Żyliśmy już w dziesiątym roku małżeństwa. Dzieci uczęszczały do ochronki, którą prowadziły siostry Elżbietanki, gdzie urządzano różne zabawy i rozrywki dziecięce. W okresie Bożego Narodzenia maluchy przedstawiały Jasełka dla publiczności. Co roku urządzano letnią zabawę dla dzieci. Rok po roku upływał bez większych wydarzeń. Co dwa lub trzy lata przesuwałem się do wyższej grupy i otrzymywałem większą pensję, a towary nie drożały. Mogłem więc odłożyć sobie znaczną sumkę pieniędzy i po upływie kilku lat kupić sobie własny domek przy ulicy Stodolnej 21 (obecnie Michelsona - przyp. K.Ch.), do którego wprowadziliśmy się w 10 rocznicę ślubu. Tutaj 30 września urodziła się córka, której daliśmy imię Maria, a chrzest odbył się w niedzielę kilka dni po urodzeniu. Chrzestnymi byli Salomea Wesołowska i nasz kuzyn z Goryszewa Wiktor Marczewski. Było ambicją każdego, aby mieszkać we własnym domu i to się spełniło. Dzisiaj ludzie oszczędzają słabiej. Życie kulturalne w okresie międzywojennym było dość ożywione. Wszystkie rocznice historyczne obchodzono uroczyście, a udział w nich brały organizacje i towarzystwa. Uformowany pochód z orkiestrą szedł do kościoła na nabożeństwo, a po obiedzie ciąg dalszy obchodów - koncerty, przedstawienia i zabawa taneczna. Takie uroczystości były kilkanaście razy w roku. W Strzelnie zawiązało się wiele towarzystw i organizacji różnego rodzaju, w sumie około trzydzieści. Każda organizacja miała swój sztandar. Na poczcie również obchodzono różne rocznice. Mieliśmy własną świetlicę. W styczniu 1935 r. wygłosiłem odczyt z okazji rocznicy powstania styczniowego. Do dzisiaj mam zachowany rękopis tego odczytu na 8 stron dużego formatu. W tej świetlicy często odbywały się pogadanki lub towarzyskie rozrywki. Często organizowaliśmy wycieczki rowerowe, piesze a nawet kajakowe, nastrój był zawsze harmonijny. Raz byliśmy pod Płowcami przy kopcu usypanym na pamiątkę zwycięstwa jakie odniósł Władysław Łokietek 27 września 1331 r. Pocztowcy mieli serdecznych przyjaciół wśród innych towarzystw. Podobnie rodzinne kontakty były żywe i serdeczne, aż do wybuchu drugiej wojny światowej, która przekreśliła wszystko. Po wojnie nie udało się tego wskrzesić, gdyż partia współpracująca z Moskwą zniosła wszelkie stowarzyszenia kościelne i świeckie a nawet harcerstwo, które tak dodatnio oddziaływało na młodzież. Jest rzeczą zastanawiającą, że dawniej nie było prądu, dogodnej komunikacji, urządzeń różnego rodzaju i obowiązywał 10 godzinny dzień pracy, a ludzie mieli czas na czytanie książek, gazet, wzajemne odwiedziny, gry towarzyskie, majówki. Dzisiaj cały wolny czas kradnie telewizor. Telewizor owszem - wielki wynalazek, cud techniki, ale niestety bardzo często daje się widzom do oglądania i słuchania takie programy, że część społeczeństwa staje się "debilna". Nasze spokojne życie pełne marzeń na przyszłość, wypełnione pracą i święceniem niedzieli, życzliwością wzajemną w miarę zbliżania się drugiej wojny światowej stawało się coraz bardziej oziębłe. Coraz głośniej mówiono o wojnie, stosunki między ludnością polską a niemiecką były coraz bardziej wrogie. Najbardziej dało się to odczuć, kiedy Austrię, a później Czechosłowację i Kłajpedę przyłączono do Niemiec, a od Polski zażądano oddania Wolnego Miasta Gdańska na co rząd polski nie zgodził się. Już kilka tygodni przed wybuchem wojny zawezwano kilka młodszych roczników do wojska. Młodsi pracownicy pocztowi byli zorganizowani w Pocztowym Przysposobieniu Wojskowym - P.P.W. Ich zadaniem miała być obsługa poczty polowej i łączności poza linią frontu. Sytuacja w kraju już tak nabrzmiała, że lada godzina mogła wybuchnąć wojna. W związku z tym zostałem wraz z kilkoma pracownikami poczty zmobilizowany do P.P.W - punkt zborny w Poznaniu na dzień 30 sierpnia 1939 r. W tym dniu wszyscy udaliśmy się rano do kościoła i po wysłuchaniu mszy św. w kościele Św. Trójcy odjechaliśmy do Poznania. Idąc na dworzec spotkałem ku memu przerażeniu tłum uchodźców z powiatu wyrzyskiego, który dobrze znałem, gdyż to rodzinne strony mego ojca. W krótkiej rozmowie dowiedziałem się, że już kilka dni są w drodze, pokonali ponad 100 km pieszo i na wozach gospodarczych wraz z kroczącymi za nimi krowami. Uciekinierzy szukali schronienia przed wojskiem hitlerowskim, które dopuszczało się okrucieństwa. Przeczucia uchodźców sprawdziły się z chwilą wkroczenia okupantów. W Poznaniu ulokowano nas na ulicy Chlebowej w nowym bloku. Tutaj uformowano kompanię i czekano na dalsze rozkazy. Korzystając z wolnego czasu udaliśmy się z kolegami do centrum miasta, a było to w piątek 1 września 1939 r. Nic jeszcze nie wiedzieliśmy o napaści na Polskę. Atmosfera w mieście była bardzo ponura, mimo ciepłego, słonecznego dnia. Ludność, przeważnie młodzież, pracowała przy kopaniu rowów obronnych. Ulice i place były rozkopane, co jeszcze bardziej pogarszało nastrój. Kolega Szymon Linettej zaprosił nas do swoich krewnych na mały posiłek i ledwie usiedliśmy do stołu, a tu potężne huki. Natychmiast zorientowaliśmy się, że to nalot niemiecki bombarduje Poznań i wojna rozpoczęła się na całego. Szybko udaliśmy się do naszego oddziału. Następnego dnia pluton, w którym się znajdowałem wyposażony w sprzęt i materiały łącznościowe wyruszył w kierunku Zbąszyna celem naprawy zbombardowanych linii telefonicznych i telegraficznych. W tej akcji brałem udział, a wracając późno wieczorem do Poznania nie miałem okazji kupić żywności. W niedzielę 3 września skierowano nas na podobną akcję, ale już w kierunku Wrześni i dalej na wschód. W Poznaniu na dworcu czekaliśmy cały dzień. Tłumy ludzi - wszyscy chcieli się wydostać z miasta, które było zagrożone przez naloty. Jedną z tragedii września było to, że władze centralne nie wydały w odpowiednim czasie zarządzeń mobilizacyjnych służbom pocztowym i kolejowym. Zalakowane koperty zawierające tajne instrukcje zostały otwarte, gdy nieprzyjaciel już kroczył po polskiej ziemi. Przewidziany w planach pierwszy i drugi rzut ewakuacyjny uległ deformacji już w pierwszych dniach wojny. Żywiołowy ruch ewakuacyjny ludności przeważnie z dobytkiem, z bydłem przy częstych alarmach i bombardowaniu dróg był powodem jeszcze większej tragedii. Lepiej by było, aby ludność cywilna pozostała na miejscu, warto o tym pamiętać na przyszłość. Nasz pociąg po całodziennym czekaniu na dworcu w Poznaniu wyruszył wieczorem w kierunku Wrześni i przez całą noc przejechał zaledwie 40 kilometrów docierając do Nekli. Dalej już pociąg nie mógł się posuwać ze względu na zbombardowane tory kolejowe. Z Nekli ruszyliśmy pieszo i przez Wrześnie maszerowaliśmy w należytym porządku na czele z dowódcą. Dla ułatwienia marszu zalecono nam bagaż osobisty złożyć na ciężarówkę. Oddając swój bagaż nikt nie przypuszczał, że rozstaje się z nim już na zawsze. Dotkliwie odczuliśmy brak ręcznika, bielizny, żywności. Przenocowaliśmy w wiejskiej szkole i następnego dnia szliśmy przez Strzałkowo do Słupcy. Tutaj zarządzono dłuższy odpoczynek, a wieczorem ruszyliśmy w stronę Konina. Szliśmy nocą, aby uniknąć nalotów. Drogi były zatłoczone wojskiem, a najbardziej utrudniały marsze rzesze uciekinierów wraz z dobytkiem i stadami bydła. Z dala często było widać pożary wynikłe nie tylko z nalotów, ale celowo podpalanych magazynów, a przeważnie płonęły stogi zbóż, aby nie dostały się w ręce wroga. Po całonocnym marszu minęliśmy Konin i parę kilometrów za miastem w małym lasku stanęliśmy na odpoczynek. Po przerwie znów ruszyliśmy w dalszą drogę przez Kłodawę, Krośniewice i w czwartek 7 września przechodziliśmy przez Kutno. Tutaj zastaliśmy wielkie rzesze uchodźców i jeszcze większy chaos, spowodowany przez kradzież papierosów z wielkiego magazynu tytoniu. Jeszcze za miastem często można było spotkać rozrzucone i podeptane całe paczki papierosów. Nasza jednostka pocztowa z każdym dniem malała. Wychodząc spiesznym marszem z Kutna na Żychlin spostrzegłem przy drodze zabitych ludzi i w tym dziewczynkę. Nie mogłem dokładnie się przyglądać, gdyż szybko posuwaliśmy się naprzód. Doznałem jednak dziwnego uczucia, że to moja córka, niby ten sam wzrost, te same włosy blond, ta sama sukienka. Gdy przechodziliśmy niedaleko Łowicza natrafiłem porzuconą pościel, bieliznę i odzież, która wydawała mi się podobna do tej jaką nosiła moja żona. Stale nurtowała mnie myśl, że to moja rodzina uchodząc tutaj zginęła. Tego samego dnia dziwnym zbiegiem okoliczności spotkałem znajomego policjanta ze Strzelna i z jego relacji dowiedziałem się, że przed jego wyjazdem rodziny pocztowców nie ewakuowano. Było to dla mnie bardzo pocieszające, bo teraz dowiedziałem się, że rodzina została w domu. W sobotę 9 września kilkakrotnie musieliśmy się chronić przed nalotami i coraz wyraźniej słyszeliśmy strzały, musieliśmy być blisko frontu. Błądziliśmy aż do wieczora, kiedy dotarliśmy do jakiegoś mająteczku pod Sochaczewem. Mieszkania i budynki gospodarcze oblężone były przez uchodźców i wojsko. Przypadło nam przenocować pod gołym niebem. W niedzielę 10 września chcieliśmy przedostać się przez rzekę Bzurę. Wszędzie wielkie rzesze uchodźców, porzucone wozy bez koni, na wozach pościel, odzież, nikt nie zwracał na to uwagi. Wszyscy w panice chcieli dostać się do Sochaczewa i w kierunku Warszawy. Niestety do Sochaczewa wojsko nikogo już nie wpuszczało. Nasze kilkakrotne próby przedostania się przez rzekę były daremne. Po południu tego dnia udało się nam przekroczyć Bzurę i spiesznie posuwaliśmy się w kierunku Warszawy, lecz po kilku kilometrach wojsko zawróciło nas. Cofając się nad wieczorem znów przekroczyliśmy Bzurę po bardzo prymitywnym moście dla pieszych i to tylko pojedynczo można było przechodzić. Następnego dnia wieczorem dotarliśmy do miejscowości Kiernozie. Z całego naszego oddziału pocztowców zostałem już tylko ja i mój kolega Bernard Paulus. W Kiernozi było mniej uchodźców i tutaj dopiero pierwszy raz od wybuchu wojny mogłem skorzystać z obsługi fryzjera, aby dać się ogolić. Byliśmy blisko linii frontu. Stale słychać było huk armat, toczyła się bitwa nad Bzurą. Z kolegą miałem czasem kłopoty, bo miał nogi odparzone od długich marszów, ale do końca byliśmy razem. Błąkaliśmy się, ale z myślą, że jeszcze dostaniemy się do Warszawy. Dzień 15 września, dzień moich imienin szczególnie pozostanie mi w pamięci. Był to piątek, kiedy weszliśmy do miejscowości Sanniki, a była godzina 12:00. Nagle nastąpiło silne bombardowanie, jakiego nie przeżyłem w tej kampanii. W czasie bombardowania znalazłem się z kolegą na jakimś podwórzu blisko kościoła, który przepełniony był wiernymi i mimo bombardowania dochodziły głosy śpiewu i modlitw. Słyszałem też przerażające krzyki, jęki i przekleństwa. W pewnym momencie uciszyło się i poszukaliśmy lepszego schronienia, a tu już następny nalot zastał nas w otwartym polu w burakach i tutaj czuliśmy się już bezpieczniej. Przeleżeliśmy aż do zmroku, kiedy to naloty ustały. Błąkaliśmy się nocą i doszliśmy do przekonania, że do Warszawy już się nie przedostaniemy, bo już byliśmy okrążeni przez wojska niemieckie. Cofaliśmy się blisko Gąbina, przygnębieni, że lada chwila wojska niemieckie wejdą. Ludzie chowali, zakopywali cenniejsze rzeczy. Mężczyźni znów niszczyli wojskowe dokumenty. Ja również zniszczyłem książeczkę wojskową, w której była notatka, że brałem udział w Powstaniu Wielkopolskim, za co Niemcy szczególnie się mścili. W niedzielę 17 września był pogodny i słoneczny dzień, a my przygnębieni. Około godz. 10:00 nadjechał niemiecki patrol, a wkrótce większy oddział, który objął władzę nad ludnością biorąc mężczyzn do prac na drogach, a nas do niewoli. Władając dobrze językiem niemieckim wytłumaczyłem im, że my nie wojsko, tylko pocztowcy i nas przepuszczono. Podczas powrotnego marszu kilkakrotnie nas zatrzymywano uważając, że my wojskowi. Staraliśmy się takich spotkań unikać i jak najprędzej dostać się do domu. Niemieccy żołnierze zachowywali się okrutnie w stosunku do ludności cywilnej. Rozganiano tłumy uchodźców, bito i kopano, kto na czas nie usunął się z drogi. Jeszcze tego samego dnia przeszliśmy przez Gąbin i Gostynin. Noc przespaliśmy w stodole. Na drogach wciąż było pełno uchodźców. Znaleźliśmy porzuconą mapę, dzięki której dobrze orientowaliśmy się w terenie. Chcąc uniknąć spotkania z Niemcami posuwaliśmy się bocznymi, polnymi drogami. Trasę upatrzyłem przez Brześć Kujawski. W Płowcach oglądaliśmy kopiec usypany dla uczczenia zwycięstwa Łokietka nad Krzyżakami. Potem przez Radziejów i Kruszwicę dotarliśmy do Strzelna. Byliśmy mocno wyczerpani nieustannym marszem i do tego głodni, ale dodawaliśmy sobie ducha, aby nie ustać w drodze. Koło Kruszwicy mieliśmy szczęście, bo przejeżdżał znajomy, który nas zabrał, a była to wielka ulga dla naszych nóg. Zbliżał się wieczór, gdy wjeżdżaliśmy do miasta i tutaj zatrzymała nas żandarmeria i odprowadzono nas na policję. Zrobiło się zbiegowisko ciekawskich, bo postawiono nas pod murem i długo czekaliśmy. Nareszcie zaczęto nas przesłuchiwać czemu teraz dopiero wracamy, próbowano wmówić nam jakieś przestępstwo, które obrażałoby wielki naród niemiecki. Równocześnie zaciągnięto opinię od miejscowych Niemców (Volksdeutsche), którzy teraz byli panami życia i śmierci. W końcu zwolniono nas pod warunkiem, że codziennie mamy zgłaszać się na komendę policji. Przybywszy do domu nie zastałem mojej rodziny tylko dużo uchodźców z powiatu chodzieskiego, z moich stron rodzinnych, była wśród nich moja siostra Władysława. Po kilku dniach władze okupacyjne nakazały uchodźcom wracać do miejsca swego zamieszkania. Żona wraz z dziećmi przebywała w tym czasie u swojej matki w Ciencisku. Właściwie była przygotowana do ewakuacji, ale z powodu złej organizacji pominięto moją rodzinę. Gdy żona spostrzegła, że rodziny pocztowców już odjechały uważała za stosowne schronić się z dziećmi i całym bagażem u swojej matki, co okazało się bardzo korzystne, gdyż rodziny ewakuowane już po paru dniach pogubiły się i pieszo wracały do domów. Następnego dnia po moim powrocie z tułaczki żona też wróciła do Strzelna i była radość, że znów wszyscy jesteśmy razem. Ale radość była chwilowa, bo przed nami jawiła się czarna przyszłość, gdyż ja pozostawałem bez pracy. Wprawdzie nam pracownikom poczty wypłacono wynagrodzenie z góry za trzy miesiące tj. do końca 1939 r., ale władze okupacyjne zmniejszyły wartość pieniądza. Nie miałem pracy, a do Niemca nie było honorem zwracać się z prośbą o zatrudnienie. Zresztą stale była niepewność jutra, każdego dnia miały miejsca aresztowania, rozstrzeliwania bez sądu i to znanych obywateli o wielkich walorach moralnych i narodowych. Okupant stawał się coraz bardziej okrutny, niszczył wszystko, co miało charakter narodowy lub wyznaniowy. Niszczono biblioteki, polskie książki znajdujące się w wywłaszczanych domach, palono różne dokumenty archiwalne i kroniki. Nawet posunięto się do tego, że pewnej nocy przy końcu października 1939 r. połamano, zniszczono, porąbano wszystkie krzyże, figury i napisy polskie. Tak zniszczono figurę św. Wojciecha na placu przed kościołem. Zdewastowano też cmentarz i powywracano nagrobki. Po wojnie wiele krzyży i figur postawiono na nowo, ale już nie wszystkie. A szkoda, bo każdy krzyż, czy figura miała swoje głębokie znaczenie nie tylko religijne, ale także narodowe i historyczne. Jeszcze okrutniej postępował okupant wobec Żydów. Już w pierwszych dniach zburzono i rozebrano synagogę stającą na narożniku ul. Inowrocławskiej i Spichrzowej, obecnie stoi tam blok mieszkalny. Wkrótce zrównano z ziemią ich cmentarz, który znajdował się przy ul. Młyńskiej po prawej stronie na rogatkach miasta. W tym samym czasie wywieziono całą ludność żydowską do obozów zagłady. Polaków zaczęto wywozić do Niemiec do pracy na roli. Początkowo brano głównie młodzież, ale niekiedy i dorosłych, którzy nie mieli zatrudnienia. Chcąc uniknąć wywózki do Niemiec zgłosiłem się z kilkoma pocztowcami do pracy w tartaku w Miradzu. Kierownikiem tartaku był nadal Polak p. Pankowski, który życzliwie nas przyjął i przeznaczył do lżejszej pracy i w ten sposób uniknąłem wywózki. Pragnę jeszcze nadmienić, że kiedy wróciłem z kampanii wrześniowej, to zastałem w moim domu sztandar Powstańców i Wojaków z Lipiej Góry, który uchodzący uciekinierzy pozostawili. Posiadanie sztandaru należało bezzwłocznie zgłosić i oddać go władzom okupacyjnym, w przeciwnym wypadku groziła kara śmierci. Ja jednak go nie przekazałem, tylko ukryłem sztandar na strychu pod podłogą, a drzewiec za belką pod dachem. 25.11.1939 r. zostałem wywłaszczony z mojego domu. Metoda wywłaszczania nie była nam znana, ja należałem do pierwszych usuniętych, a potem wywłaszczano już na większą skalę i coraz bardziej brutalnie. Otóż wracając z Miradza z pracy spostrzegłem oświetlenie w całym domu i nie wiedziałem co to ma znaczyć, wtedy przybiegły dzieci i przekazały mi tragiczną wiadomość, że już nie mieszkamy w naszym domu, a mama jest u sąsiadów Paulusów. Wiedząc już o całym zajściu udałem się do państwa Paulusów i tam zastałem żonę zmartwioną, siedzącą na małym tobołku, który zdążyła zabrać. Byliśmy pozbawienie wszystkiego - odzieży, bielizny, pościeli. Już w pierwszej chwili tym haniebnym czynem, jakiego dopuścili się Niemcy byłem tak rozgoryczony, że wpadłem w pewien szał i zamierzałem wyjść na Rynek z całą rodziną i manifestować przeciwko Niemcom. Dzięki żonie, która powstrzymała mnie od tego kroku przeżyliśmy wojnę. Państwo Paulusowie odstąpili nam mały pokoik na poddaszu. Kierownik tartaku przysłał mi wóz tarcicy, odpady na opał. Nie zdążyłem mu podziękować za ten szlachetny uczynek, gdyż następnej nocy spotkał go los jeszcze gorszy, bo został wywieziony. Ja zaś mogłem pozostać na miejscu. Zachowałem do dzisiaj jako dowód pismo, jakie zostało wręczone mojej żonie przy wywłaszczaniu. Na piśmie wzywającym do opuszczenia domu w przeciągu 30 minut wyszczególniono, że można zabrać ubranie, suknię, obuwie, pończochy jeden koc i 100 zł na osobę oraz, że pozwala nam się zamieszkać u krewnych lub znajomych. W rzeczywistości przerażona żona z trojgiem dzieci w wieku od 3 do 9 lat uprosiła, aby mogła zabrać jeszcze obraz serca Pana Jezusa i Matki Boskiej wiszące nad łóżkami oraz łóżeczko dziecięce z pościółką. Tak opuściła dom wraz z umeblowaniem i całym dobytkiem. Parę godzin przed wywłaszczeniem żona zauważyła jak dwoje Niemców przyglądało się naszemu domowi i o czymś rozmawiali. W międzyczasie wyniosła dwie walizki z bielizną i ważniejszymi rzeczami wraz z dokumentami. Powoli przyzwyczajaliśmy się do nowych warunków życia. Stale żyliśmy w strachu, że zostaniemy wywiezieni. Zima była tak ostra, że nawet przerwano pracę na tartaku. W dniu 18 stycznia 1940 roku przybył do Paulusów posłaniec z poczty, abym zaraz stawił się u Post meister (naczelnik). Byłem bardzo przerażony. Naczelnik rozkazującym głosem nakazał mi, abym zaraz podjął pracę w Deutsche Reich - post. Na moją uwagę, że pracuję w tartaku usłyszałem, że mam być cicho i z tamtej pracy będę zwolniony. Pracę na znanej mi placówce rozpocząłem z obawą i czułem się obco mimo, że oprócz mnie pracowało tu dwóch Polaków. Byli to moi koledzy przedwojenni. Moje czynności polegały na tym, że rano wychodząc z urzędu zabierałem dwa woreczki z pocztą do Jezior Wielkich i Wójcina oraz mój do doręczenia we Wronowach. Tutaj pocztowcy z Jezior Wielkich i Wójcina odbierali swoje, a mnie przekazywali przesyłki do Strzelna. Mój rejon był bardzo rozległy. Pocztowcy z Jezior Wielkich i Wójcina byli Niemcami, mieli o połowę mniejszy rejon i jeszcze kazali Polakom obwozić się sankami po rejonie, a ja jechałem rowerem lub szedłem pieszo. Tak trwało całą zimę. Z początkiem wiosny uruchomiono ambulans pocztowy Inowrocław - Strzelno - Mogilno i wtedy nastąpiła dla mnie wielka ulga. Powoli przyzwyczaiłem się do nowych warunków, ale wciąż była obawa i niepewność jutra. Przeżyłem mocny wstrząs, gdy pewnego dnia wracałem z rejonu do miasta i zauważyłem, że miasto jak gdyby wymarło, musiało się coś ważnego stać. I oto dowiedziałem się, że znów były masowe aresztowania, a wszyscy byli mi znani i bliscy, a najbardziej przygnębiające, że byli wśród nich dwaj moi koledzy z poczty Szymon Linettej i Franciszek Piwek. Po kilku tygodniach zamęczony został w obozie Sz. Linettej (Szymon Linettej zginął w obozie koncentracyjnym Mauthausen Gusen. Urna z prochami znajduje się w zbiorowej mogile ofiar wojny 1939 - 1945 na cmentarzu w Strzelnie). Do Niemiec wywożono młodzież do przymusowej pracy na roli. Szkoły pozamykano, dzieci pozbawiono nauki. Wyjątkowo został w całej okolicy ks. Ignacy Czechowski, lecz miał surowy zakaz sprawowania kultu. Mimo to potajemnie przygotował liczną grupę dzieci do pierwszej komunii świętej, wśród których była moja córka Basia. Uroczystość odbyła się potajemnie w niedzielę 18 sierpnia 1940 r. Dzieci były ubrane jak zwykle na niedzielę, a cała uroczystość odbyła się w zachrystii i kaplicy do niej przylegającej. Przypominam sobie dokładnie jak będąc listonoszem obsługiwałem wieś Stodoły k/Strzelna i dowiedziałem się, że policja aresztowała ks. Edmunda Morkowskiego (Na ścianach kościoła parafialnego w Stodołach znajduje się tablica pamiątkowa ku czci ks. prob. Edmunda Morkowskiego zamęczonego w obozie koncentracyjnym w Dachau), wprost z kościoła, w którym samotnie odprawiał mszę św. Po paru tygodniach zbolałej i płaczącej siostrze przyniosłem list z tragiczną wiadomością, że brat zmarł w obozie. Również wprost z kościoła aresztowany został ks. Jan Januszewski z Wronów k/Strzelna. W Strzelnie i całej okolicy kościoły pozamykano, uprzednio urządzono łapanki po nabożeństwach, aby wiernych odstraszyć od uczestnictwa we mszy św. Pozostał tylko jeden czynny kościół w Inowrocławiu i to jedynie w niedzielę. Do otwartego kościoła Najświętszej Marii Panny w Inowrocławiu udało mi się dostać w niedzielę 29 sierpnia 1943 r. Chcąc wyjechać na kilka godzin ze stałego miejsca zamieszkania należało mieć zezwolenie z policji, które otrzymywano tylko w wyjątkowych sytuacjach. Jedyny raz to mi się udało. Moim celem było uczestniczyć w nabożeństwie, które odprawione zostało w zupełnej ciszy, bez śpiewu i kazania. Pisemne zezwolenie na wyjazd, ale tylko pieszo lub rowerem musiało być dobrze uzasadnione, bo gdybym podał, że wybieram się do kościoła to bym go nie dostał. Niemcy chcieli wyniszczyć Polaków przez pracę, rozbijanie rodzin, głodzenie, obniżanie przyrostu naturalnego, całkowitą likwidację życia kulturalnego i szkolnego. W gnębieniu ludności polskiej prześcigali się Niemcy mieszkający na naszych terenach już przed 1939 r. Coraz brutalniej obchodzono się z Polakami, doszło nawet do tego, że przechodząc obok umundurowanego Niemca, Polak mężczyzna musiał zejść z chodnika i zdjąć nakrycie głowy, a gdy tego nie uczynił to na miejscu był maltretowany lub odprowadzany na policję. Po moim wywłaszczeniu krótko mieszkałem u Paulusów a potem na ul. Inowrocławskiej 3. Na piętrze mieliśmy pokój z ciemną kuchenką. Latem żona z dziećmi chodziła do Żegotek zbierać kłosy i groch pozostały po żniwach. Jakaś dobra osoba pożyczyła nam dwa drewniane łóżka. Sam w wolne niedziele uczyłem dzieci czytania i pisania, aby na wypadek wywózki, czy rozłąki mogły list napisać. Minął już piąty rok wojny. Na zachodzie drugi front, wojska radziecki znalazły się już pod Warszawą. W samej Warszawie wybuchło powstanie. W Strzelnie i okolicy dużo polskiej ludności zmuszono do budowy okopów, wałów obronnych w okolicy Włocławka za Inowrocławiem. W listopadzie 1944 r. wielu Polaków zawezwano do kopania rowów obronnych tuż przy Strzelnie, a pracę wykonywano przeważnie w niedzielę. Chociaż była to ciężka robota, to mieliśmy wielką nadzieję, że wojna wnet się skończy. Żyliśmy w wielkim napięciu, tak Polacy jak i Niemcy zastanawiali się jaki będzie koniec wojny, czy nastąpią wywózki, czy masowa zagłada. W czwartek 18 stycznia 1945 r. roznosząc pocztę w Bronisławiu nic nie przeczuwałem i niby nic nie zauważyłem, ale zdziwiło mnie, że domostwa były pozamykane. W kolejnym gospodarstwie zastałem polską służącą i od niej dowiedziałem się, że Niemcy mieli w nocy pilne zebranie, teraz też obradują i lada godzina będą uciekać. Przyspieszyłem kroku, by jak najprędzej doręczyć przesyłki i wrócić przed wieczorem do domu. Kiedy wracałem szosą do Strzelna od strony Jeziorek widok był nie do opisania. Cała szosa została zawalona uciekinierami, przeważnie kobiety i dzieci ciepło ubrane, na wozach pościele. Niemcy uciekali. Woźnicami byli zaś Polacy, którzy pod przymusem musieli ich odwozić. Niejedni wrócili już po kilku tygodniach. Kiedy wszedłem do miasta zobaczyłem wielkie tłumy odpoczywających uciekinierów, a tablice na wozach wskazywały, że są z okolic Włocławka. Następnego dnia, kiedy poszedłem do pracy już nas w rejon nie posłano. W urzędzie i na ulicy panowała panika wśród Niemców, a my Polacy byliśmy w duchu uradowani, ale na zewnątrz nie okazywaliśmy tego, by w ostatniej chwili nie narazić się na zagładę. Niemcy masowo nadawali paczki z nadzieją, że jeszcze coś uratują, ale to było już niemożliwe. Na dworcu było pełno Niemców, pociąg się opóźniał, a gdy przyjechał drzwi ambulansu się otworzyły i o dziwo - polska obsługa, bo do tego czasu mogła być tylko niemiecka. Ambulanser swój ładunek wydał, ale naszego już nie odebrał bo taki miał rozkaz. Drzwi zamknął i pociąg odjechał do Mogilna. Wszystkie paczki przywieźliśmy znów z powrotem. W sobotę naczelnik jeszcze urzędował i kazał nam palić w piecu wszystkie dokumenty, formularze, pieczęcie. My Polacy byliśmy uradowani, a Niemcy zdenerwowani i ponurzy, złośliwi oświadczali, że ewakuacja jest tylko przejściowa, że za kilka dni wrócą. Naczelnik udawał bohatera mówiąc, że nie opuści swego stanowiska. W urzędzie pozostawało kilka paczek dla polskich adresatów, zdobyłem się na odwagę i poprosiłem o pozwolenie na ich doręczenie. Niechętnie odniósł się do mojej prośby, ale w końcu zgodził się i do zmroku dostarczyłem je w ten sposób we właściwe ręce. Tej samej nocy wszystkie paczki nadane przez Niemców, a zalegające magazyn zginęły. Podziwiałem odwagę sprawców, bo sytuacja nie była jeszcze pewna. Poczta miała też samochód bagażowy i nim ostatni pocztowcy niemieccy chcieli odjechać, ale nie można było go uruchomić, w końcu ruszył, ale niedaleko, gdyż po kilku dniach widziałem ten samochód w rowie niedaleko miasta. Z poczty wróciłem bardzo późno, żona myślała, że mnie aresztowano, ale ucieszyliśmy się, że znów cała rodzina jest w komplecie. Tej nocy nie kładliśmy się prawie spać, tylko czuwaliśmy. Coraz bliżej słychać było strzały artyleryjskie. W niedzielę 21 stycznia 1945 r. czekaliśmy na przełomowe chwile. Na mieście panowała grobowa cisza. Kilku pozostałych Niemców podpaliło kościół św. Prokopa, w którym znajdowały się licznie zgromadzone dokumenty. Po południu znów wyszedłem na miasto i w pewnym momencie natknąłem się na mały oddział wojska, a dalej drugi trochę większy. Szli ostatkiem sił, zmordowani z opuszczonymi głowami. Starałem się szybko zniknąć im z oczu, bo było to dla mnie bardzo niebezpieczne. Widziałem jeszcze jak obok sądu, dzisiejszego przedszkola, ustawili karabiny w kozły i odpoczywali. Daleko nie uszli, bo tego samego dnia wkroczyły do miasta wojska radzieckie. Mieszkałem nadal przy ul. Inowrocławskiej 3. Wyszedłem na Rynek, gdzie wjeżdżały czołgi, samochody ciężarowe, paru żołnierzy wysiadło z samochodu, a ja krzyknąłem hura hura, aby powitać oswobodzicieli. Zaraz potem kolbami żołnierze rozbili okna wystawowe, coraz więcej ludzi zbiegło się i zaczęto grabić co się dało. Nie mogłem patrzeć na takie sceny i natychmiast powróciłem do domu. Inaczej wyobrażałem sobie moment wyswobodzenia - kulturalnie, po bratersku, ale niestety było inaczej. Mój sąsiad miał takie zdarzenie: zaraz po wkroczeniu wojska jeden z żołnierzy spytał go o godzinę, a sąsiad odpowiedział, że może dać taką przysługę, wyjął zegarek wtedy żołnierz kazał sobie go podać, że on sam "posmotri" i już oczywiście zegarka nie zwrócił. Podobne zajścia z zegarkami zdarzały się często. Ludzie doszli wnet do przekonania, że zegarki trzeba pochować w domu i nie pokazywać. Podobnie było potem z rowerami. Tej nocy pełno było żołnierzy, gdyż od kilku dni sklepy były nieczynne i brakowało żywności. W poniedziałek rano znów wyszedłem do miasta i zobaczyłem pełno wojska, ulice zatłoczone były czołgami, taborem, a na tle tej scenerii wynoszono meble, dokonywano rabunków. Wywłaszczeni wracali na swoje. Wielu ukrywało się i dopiero teraz powychodzili. Następnego dnia też udałem się do mego domku przy ul. Stodolnej, róg Jakuba. Mieszkanie było opróżnione, zastałem zaś staruszka Niemca, przestraszonego, który się nie ewakuował, albo zapomniano o nim. Powiedziałem, że ma się nie bać tylko szkoda, że nie wyjechał z innymi. Ten Niemiec przyjechał tu z Hamburga szukając schronienia przed bombardowaniem. Gdy drugi raz przyszedłem już go nie było. Część swoich mebli odzyskałem tzn. krzesła, stół dębowy, kanapę i leżankę. Wszystko inne zaś przepadło. Odnalezione sprzęty znoszono na plecach, bo innego transportu nie było. Gdy następnego dnia chciałem wprowadzić się do swego domu, znów nie mogłem tego uczynić, gdyż w nocy weszli tu na kwaterę żołnierze. Jeden z nich rąbał mięso na krześle pokojowym, wybitym pluszem. Kiedy podsunąłem mu zwykłe kuchenne i pokazałem, że to będzie lepsze, on machnął ręką i powiedział, że to na którym teraz rąbie jest "hara-szo". Zostawiłem ich i dopiero po kilku dniach, kiedy się wynieśli mogłem w końcu wprowadzić się do swego domu. Żona całą wojnę i później wyrabiała na drutach swetry, pulowery, szyła, haftowała i w ten sposób pomagała w utrzymaniu domu. Następnego dnia po wyzwoleniu zwołano mieszkańców miasta przed gmach Zarządu Miejskiego, gdzie przedstawił się wysłannik rządu z zadaniem utworzenia władz terenowych. Od razu dał do zrozumienia, że do władz dopuszcza się tylko partie lewicowe, a wszystkie inne stronnictwa, czy związki polityczne przedwojenne są zakazane. Słuchając dalszego przemówienia doszedłem do wniosku, że został nam narzucony wbrew naszej tradycji jakiś nowy rząd. Utworzył się komitet i organ MO. Poczta była zdewastowana, centrala telefoniczna uszkodzona, ale już wkrótce uzyskano połączenie z Mogilnem i Kruszwicą. Sklepy i magazyny stały porozbijane i opuszczone. Każdy starał się zdobyć coś do życia i pomoc znajdował na wsi. Nam również babcia, a moja teściowa wiele pomogła. Drugiego lutego 1945 r. w święto Matki Boskiej Gromnicznej w kościele odprawione zostało nabożeństwo dziękczynne za wyzwolenie. Była to wzruszająca po tak długim czasie chwila - móc stanąć w kościele i być wolnym. Przyszła rzesza wiernych, ale niektórzy bali się, gdyż sądzono że kościół jest podminowany. Wojna popsuła ludzi. Codzienne zabawy, nawet w Wielkim Tygodniu, upijanie się. Zaczęto przemocą wciągać do partii, zwłaszcza urzędników, a kto by okazał niechęć, zostawał zwolniony i zarzucano mu wrogość do Polski Ludowej. Na jednym zebraniu atakowano Kościół, że jest wrogiem ludu, a rolników określano kułakami. I tak oto z jednej okupacji weszliśmy w drugą - zwaną z czasem czwartym rozbiorem lub zniewalaniem narodu. Zniesiono święto 3 maja, 15 sierpnia, a przede wszystkim 11 listopada - Święto Niepodległości, które przed wojną było bardzo uroczyście obchodzone. Ale to już kolejny okres i niech następni go opiszą, gdyż dla mnie jest to tak niezrozumiałe i bolesne, że można przykładać rękę do niszczenia tego o co walczyło wiele pokoleń Polaków, a także i ja, któremu dane było uczestniczyć w zbrojnym Powstaniu Wielkopolskim i przeżywać Zmartwychwstanie Polski.

Przygotował: AŁ.