Nikodem Trojanowski (1898 - 1996)
Informacje o autorze pamiętnika
08.11.1898 - narodziny Nikodema Trojanowskiego w Lipiej Górze, powiat Chodzież 04.1905 Rozpoczęcie nauki w szkole ludowej w Sokolcu; 1906 - 1907 - udział w strajku szkolnym dzieci w obronie polskiej mowy; 1917 - przymusowe wcielenie do wojska niemieckiego, udział w bitwie pod Verdun, ranny w boju traci lewe oko; 12.11.919 - przystąpienie do walczących oddziałów w Powstaniu Wielkopolskim; 1919 - 1920 - uczestnictwo w wojnie z Rosją; 1920 - 1924 - praca w Urzędzie Pocztowym w Sokolcu i Szamocinie; 01.10.1924 - skierowanie do pracy na poczcie w Strzelnie; 1926 - zawarcie związku małżeńskiego z Martą Wesołowską w kościele parafialnym w Ostrowie; 930,1933 - narodziny w Strzelnie kolejnych dzieci: Barbary, Jana a w 1936 Marii; 11.1939 - jako pocztowiec w jednostce łączności walczy w kampanii wrześniowej; 11.1939 - powrót do Strzelna i wywłaszczenie z domu przez Niemców; 1940 - 1945 - przymusowa praca na poczcie w Strzelnie w warunkach okupacji; 1985 - 1996 - lata pobytu u syna ks. Jana Trojanowskiego na plebanii we Wronowach; +28.05.1996 - umiera we Wronowach w wieku 98 lat. Pochowany na "starym" cmentarzu przy ul. Kolejowej w Strzelnie w dniu 31 maja
Z wdzięczności i szacunku
Opatrzność Boża pozwoliła mi żyć i wzrastać pod czułą opieką rodziców, którzy od początku mieli ze mną duże zmartwienie, gdyż w pierwszych latach życia dużo chorowałem. Zbolała matka szukała opieki w modlitwie, a ojciec rowerem udał się na pielgrzymkę do Częstochowy w 1934 r. Czcigodni Rodzice dziękuję Wam za życie i za wiarę. Całuję Twoje ręce Matko zdarte i obolałe od prania na tarce. Dziękuję za nauczanie pacierza i za tę litanię o Męce Pańskiej w dni postu, gdy mogłem klęczeć przy Tobie. Dziękuję Ci Ojcze za to, że nauczyłeś mnie czytać i pisać. Dziękuję za nauczenie Gorzkich Żali w niedzielne popołudnia czasu okupacji. Całuję Ojcze Twe popękane dłonie, które do końca paliły w piecu, czy to grabiły liście lub odgarniały śnieg przy kościele. Dziękuję Ci Ojcze za te pamiętniki "Moje wspomnienia", bo dzięki Twoim opowiadaniom mogłem poznać korzenie przodków - bo to Polska właśnie. Jakże cieszyłeś się, gdy "Solidarność" wywalczyła suwerenność nam i sąsiednim krajom. Skromnie uśmiechałeś się, gdy przywrócono święto 3 maja, 15 sierpnia i 11 listopada, a orzełkowi koronę, tylko szkoda że bez krzyżyka, bo tylko pod znakiem krzyża Polska jest Polską, a Polak Polakiem. Martwiło Cię jednak, że wielu nie rozumiało istoty dokonujących się w Polsce przemian. Ale "Jeszcze Polska nie umarła...". W tym roku tj. 1997, przypada właśnie dwusetna rocznica napisania tych słów. Na koniec przytoczę fragmenty dwóch utworów poetyckich, które stale nurtują moje serce: "Maryjo Pani Aniołów - u Ciebie U Twej Korony prosim zmartwychwstanie..."
C.K. Norwid.
"Daj nam uprzątnąć dom ojczysty. Tak z naszych zgliszcz i ruin świętych. Jak z grzechów naszych win przeklętych. Niech będzie biedny ale czysty i święty. Nasz dom z cmentarza podźwignięty." /Ks. Jan Trojanowski (syn Nikodema)/
"Moje wspomnienia"
Napisał
Nikodem Trojanowski
Część I
Od Lipiej Góry przez pierwszą wojnę światową, Powstanie Wielkopolskie, wojnę polsko - bolszewicką, do wolnej Polski
"Moje wspomnienia" zacząłem pisać po ukończeniu 81. roku życia. Przebieg mojego życia w czasie i wydarzenia opisuję w wielkim skrócie i z obawą, czy potrafię należycie się wysłowić. W dzieciństwie wzrastałem w środowisku w większości niemieckim. Polskiego pisania i czytania uczyłem się sam przy pomocy jedynie matki z elementarza, śpiewnika i książeczki do nabożeństwa. Wspomnienia opisuję na podstawie notatek sporządzonych z wydarzeń, posiadanych dokumentów i dowodów oraz z pamięci sięgającej do lat dziecinnych. Urodziłem się 8 listopada 1898 r. w Lipiej Górze, gmina Szamocin, powiat Chodzież, województwo Piła. Ochrzczony zostałem 13 listopada tegoż roku w kościele parafialnym w Jaktorowie przez ks. prob. Jana Kurocha. Najmłodsze lata dziecinne przeżyłem beztrosko wśród piaszczystych pagórków małego lasu i nadnoteckich łąk z dala od ludzi. Do najbliższego osiedla było pół kilometra. Z wieku dziecięcego szczególnie utkwiło mi w pamięci moje zagubienie. Bawiąc się pewnego razu samotnie w piasku w dość górzystym terenie i dosyć daleko od domu doszedłem do odległej o 3 km wioski Jaktorowo. Po przybyciu do tej miejscowości obstąpiła mnie gromadka dzieci. Pewna starsza pani widząc moją bezradność zabrała mnie ze sobą. Nie wiedziałem jak się nazywam i ciągle powtarzałem Nikuś, bo tak mnie nazywano w domu. Po długim poszukiwaniu i dopiero na drugi dzień rodzice dowiedzieli się, że do Jaktorowa przybłąkał się jakiś chłopiec. Gdy babcia przyszła po mnie, obopólna radość była wielka. W kwietniu 1905 r. zacząłem uczęszczać do szkoły ludowej - tak mówiono na Szkołę Powszechną w Sokolcu, położoną niedaleko Lipiej Góry. Rok szkolny rozpoczynał się wtedy w kwietniu. Szkoła było czteroklasowa. Uczył w niej jeden nauczyciel. Do szkoły miałem 2 km. W klasach początkowych posługiwano się tablicami zamiast zeszytów. Było to dość praktyczne, bo gdy pisana litera się nie udała, łatwo ją wycierano i w razie potrzeby powtarzano do skutku. Tablica miała też wady - łatwo się łamała. Szczególnie, gdy chłopcy gonili się w drodze powrotnej po skończonych lekcjach. Przybory szkolne noszono w torbach własnego wyrobu. Chłopcy nosili torby na plecach, albo u boku przewieszone przez ramię, a dziewczynki w rękach. Torby dla początkujących rodzice szyli sami z jakiegoś zbędnego materiału. Torba dziewczynek odróżniała się, gdyż była wyszywana w różne wzory kwiatów, ptaków czy zwierząt. Prawie każda dziewczynka miała dużą ambicję mieć najładniejszy tornister i stąd troska szczególna o jego wygląd. W szkole, do której zacząłem uczęszczać była jedna duża izba z czterema wielkimi oknami i parą drzwi, jedne dla uczniów i osobne dla nauczyciela. Izba szkolna była wyposażona w masywne ławki wraz ze stolikiem, w którym umieszczano szklane naczynie do atramentu. Pomoce naukowe stanowiła wielka stojąca tablica, liczydło, mapa ścienna, katedra, a na niej tradycyjna trzcinka długości około 80 cm, którą posługiwano się przy wymierzaniu kary cielesnej za niedociągnięcia w nauce lub za niewłaściwe zachowanie. Początkująca klasa była czwartą, następnie trzecia aż do ukończenia pierwszej. Większość dzieci była narodowości niemieckiej, wyznania ewangelickiego. Dzieci wyznania luterańskiego miały własną szkołę z nauczycielem tego wyznania. My Polacy stanowiliśmy zaledwie 10%, wszyscy wyznania katolickiego. Na początku i na końcu zajęć odmawiana była modlitwa ewangelicka. Polacy stali w tym czasie w należytej postawie i w milczeniu. Do nas przyjeżdżał raz w tygodniu z sąsiedniej wsi Lipy niemiecki nauczyciel, wyznania katolickiego i udzielał nam lekcji religii również w języku niemieckim. Jeszcze w drugiej połowie XIX wieku pod zaborem pruskim uczono religii w języku polskim w tych szkołach, gdzie większość stanowili Polacy. Z każdym rokiem rugowano jednak coraz bardziej język polski zastępując go niemieckim. Rosły z tego również trudności w katechizacji dzieci do I Komunii św. Wnioski rodziców, memoriały władz kościelnych, prośba do cesarza w 1901 r., interpelacje posłów polskich w sejmie pruskim nie odniosły skutku. Społeczeństwo polskie zaniepokojone rosnącą falą germanizacji, widziało poważne zagrożenie dla języka ojczystego, a to co się działo mogło być przygrywką do wprowadzenia języka niemieckiego również do liturgii kościelnej. Postawa dzieci polskich z Wrześni w maju 1901 r. protestujących przeciwko dalszemu narzucaniu niemczyzny w szkołach była pełna podziwu. Kara chłosty nakładana na te dzieci wywołała burze protestów rodziców na zebraniach, a w prasie swój wyraz sprzeciwu dali Henryk Sienkiewicz, a szczególnie Maria Konopnicka w pięknym i bardzo wymownym wierszu "O Wrześni", który dobrze pamiętam do dziś i pragnęło w tym miejscu wspomnień umieścić:
Tam od Gniezna i od Warty
Biją głosy w świat otwarty,
Biją głosy, ziemia jęczy:
Prusak dzieci polskie męczy!
Za ten pacierz w własnej mowie,
Co ją dali nam ojcowie,
Co go nas uczyły matki,
Prusak męczy polskie dziatki!
Wstał na gnieździe Orzeł Biały,
Pióra mu się w blask rozwiały
Gdzieś do Boga skarga leci...
Prusak męczy polskie dzieci!
Zbudziły się prochy Piasta,
Wstał król, berło mu urasta,
Skroń w koronie jasnej świeci,
Prusak męczy polskie dzieci!3
Arcybiskup Florian Stablewski (1841-1906, arcybiskup gnieźnieńsko - poznański od 1891 r., w sejmie pruskim występował w obronie praw polskiego języka, od 1892 r. inicjator tworzenia chrześcijańskich organizacji robotniczych w Poznaniu, Bydgoszczy, Inowrocławiu i Gnieźnie) wydał list pasterski apelując do duchowieństwa i rodziców o jeszcze większą staranność wychowywania dzieci w duchu narodowym. Po tym apelu liczba strajkujących dzieci stale wzrastała i swój punkt szczytowy osiągnęła w listopadzie. Właśnie z lat nauki najlepiej pozostał mi w pamięci strajk szkolny polskich dzieci, który trwał od listopada 1906 r. do czerwca. W listopadzie 1906 r. przystąpiły również do strajku polskie dzieci ze szkoły w Sokolcu, do której nadal uczęszczałem. Protest polegał na tym, że uczniowie na lekcji religii nie odpowiadali po niemiecku jak żądał nauczyciel, tylko powstawszy - milczały. Strajkującym dzieciom za najmniejsze przewinienie wymierzano karę - kilka uderzeń trzciną na rękę. Wobec chłopców stosowano również inną metodę. Chłopiec musiał położyć się przez ławę i wymierzano mu kilka uderzeń na zadek, co było bolesne. Chłopiec, gdy przeczuwał, że będzie karany, to już przed pójściem do szkoły zakładał dwie pary spodni, albo umieszczał jeszcze ręcznik, co miało złagodzić ból. Następną karą był długi areszt, podczas którego przez kilka godzin tygodniowo trzeba się było uczyć na pamięć zadanego fragmentu lub przepisywać kilkadziesiąt razy jakieś zdanie, oczywiście w języku niemieckim. Nieprzybycie na areszt lub spóźnienie uważano za wielkie przestępstwo, za które na rodziców nakładano wysokie kary pieniężne. Gdy z jednej rodziny strajkowało kilka dzieci, to rodzice nie byli w stanie nałożonej kary uiścić. Strajkującym dzieciom o pół roku przedłużano naukę szkolną, a na końcowym świadectwie umieszczano adnotację o udziale w strajku. Taka notatka uniemożliwiała przyjęcie do szkoły wyższej lub uzyskanie pracy państwowej. Pod ciężarem tych represji liczba strajkujących malała, tak że do końca wytrwałem jedynie z bratem i kilkorgiem dzieci z trzech lub czterech rodzin. Posiadam zaświadczenie, że brałem udział w strajku od listopada 1906 r. do czerwca 1907 r., a więc do końca jego trwania. Od 1908 r. zacząłem uczęszczać do nowej szkoły w Lipiej Górze. Stanowił ją budynek piętrowy bardzo obszerny o czterech izbach lekcyjnych. Szkoła była pięcioklasowa z obsadą trzech nauczycieli. Początkująca klasa była piąta. Od piątej do trzeciej chodziło się po roku, a w drugiej i pierwszej po dwa lata tj. a i b. W klasie a i b uczył jeden nauczyciel. Gdy uczeń przeszedł całą taką edukację równało się to siedmiu klasom. W nowej szkole była jeszcze większa przewaga ewangelików niemieckich niż w poprzedniej. Istniała też szkoła luterańska oraz kaplica luterańska. Nad wioską Lipia Góra dominował kościół ewangelicki z wieżą. Od dziesiątego roku życia dzieci miały obowiązek uczęszczać przez dwa lata na katechizację w ramach, której odbywała się nauka przygotowawcza do I Komunii św. Zajęcia odbywały się w języku polskim przy kościele parafialnym w Jaktorowie. Matka obawiając się słabej znajomości języka polskiego z mojej strony oraz również ze względu na mój słaby stan fizyczny posłała mnie na katechizację dopiero w dwunastym roku życia. Obawy mojej matki okazały się niesłuszne, bo w nauce byłem zawsze na bieżąco, nawet znalazłem się w czołówce uczniów. Pewną udręką było dla mnie zdążyć na katechizację, która rozpoczynała się o godz. 11:00. Równocześnie odbywały się lekcje w szkole i musiałem każdorazowo prosić o zwolnienie. Chociaż przerwa była o 10:00, to musiałem pozostać do początku następnej lekcji i dopiero po kilku minutach podnieść rękę i prosić o zwolnienie. Katechizacja odbywała się raz w tygodniu. Do Jaktorowa miałem 3 km drogi. Byłem jedynym Polakiem w klasie pierwszej tj. najwyższej. W niższych klasach było więcej polskich dzieci. Gdy uczęszczałem do szkoły w Sokolcu czułem się swobodniej, gdyż tam było więcej polskich dzieci i Niemców katolików. W Lipiej Górze bardzo czuło się niemieckość. W lipcu 1912 r. mając prawie 14 lat zostałem przyjęty do I Komunii św. po starannym przygotowaniu, mając dostateczną wiedzę z podstawowych prawd wiary, bo w tym czasie kładziono wielki nacisk, aby dziecko było gruntownie przygotowane do tego sakramentu. Jeżeli dziecko nie było wystarczająco obeznane z treścią katechizmu, to musiało uczęszczać następny rok na naukę w tym samym kierunku. Większość rodziców pilnowała tego obowiązku i sami starali się, aby ich dzieci były religijnie wychowane. Miało to też swoją narodową rangę, bo mówiono, że każdy dobry katolik jest dobrym Polakiem, a prawdziwy Polak jest dobrym katolikiem, mieściła się w tym istotna kwestia natury narodowej. Warto nadmienić, że za moich czasów nie urządzano z okazji I Komunii św. tak wielkich przyjęć jak dzisiaj. Proszono znacznie mniej gości. Dziecko otrzymywało znacznie mniej upominków. Jeżeli wówczas ofiarowano książkę, śpiewnik, obrazek lub medalik, to jestem całkiem pewny, że miało ono wielką radość i było szczęśliwe. Wracając pamięcią muszę się znów przyznać, że zabłądziłem po raz drugi. Miałem wówczas prawie 12 lat, a było to na Zielone Świątki 1910 r. Siostra moja Rozalia przebywała w tym czasie w Poznaniu w jakimś zakładzie z internatem ucząc się krawiectwa. Brat Roman, trzy lata starszy ode mnie odwiedził siostrę i miał późnym wieczorem, ostatnim pociągiem, wrócić do domu. Ja bez wiedzy rodziców udałem się wieczorem pieszo na stację kolejową do Szamocina (Szamocin, miasto w woj. pilskim na skraju Pradoliny Noteci, prawa miejskie otrzymało w 1748 r., życie gospodarcze związane z rolnictwem) , miejscowości położonej w odległości 9 km od domu. Brat nie przyjechał, a ja zmartwiony i trochę ze strachem szedłem powoli z powrotem. Wieczór był pogodny i ciepły. Było to w maju. Idąc chodnikiem podziwiałem oświetlenie, wystawowe okna, wielkie domy, spacerujących ludzi i wtedy zauważyłem, że to nie te domy, nie te drzewa, jak wówczas, gdy wchodziłem do miasta. Ludzi było coraz mniej, bo zrobiło się późno. Prawie z płaczem zapytałem stojące jeszcze przed domem osoby, czy tą drogą dojdę do Lipiej Góry. W tym odezwała się jakaś starsza pani pytając jak się nazywam i dokąd chcę teraz nocą wrócić. Kiedy jej wszystko opowiedziałem, zdecydowała że nocą nie mogę tak daleko iść, że pójdę rano. Przenocowałem u tej litościwej pani. Następnego dnia tj. w drugi dzień Zielonych Świąt ta pani wskazała mi drogę powrotną do domu. Ja tymczasem chodziłem sobie swobodnie po mieście i oglądałem wystawowe okna. W pewnej chwili usłyszałem jak ktoś po imieniu mnie woła i po polsku tak mnie wita: A ty smarkaczu tyle zmartwienia sprawiłeś rodzicom i przygroził mi palcem. Po chwili już siedziałem na wozie i wracałem do Lipiej Góry. Matka najbardziej była zmartwiona moim zaginięciem i szukała pomocy w modlitwie przy zapalonej świecy, okno było uchylone, wiatr wywrócił świecę i firana się spaliła. Kiedy wróciłem do domu, to ojciec w tym czasie był w kościele, a jak przyszedł to musiałem wszystko szczegółowo opowiedzieć, potem wymierzył mi karę, na którą całkowicie zasłużyłem, ale była dość łagodna. Mając już ukończone wszystkie klasy po siedmiu latach uczęszczania do szkoły musiałem jeszcze pół roku chodzić na zajęcia za udział w strajku. Po ukończeniu szkoły pomagałem rodzicom, którzy prowadzili małe gospodarstwo rolne, a ojciec dodatkowo trudnił się wyrobem koszyków i pantofli z drewna (w tym czasie były bardzo rozpowszechnione) oraz produkował inne pożyteczne narzędzia do gospodarstwa domowego. W Lipiej Górze istniała też szkoła wieczorowa dla młodzieży męskiej o kierunku rolniczym, ale funkcjonowała tylko w miesiącach zimowych. Uczęszczałem do niej przez jedną zimę. Pragnę dodać, że w zaborze pruskim szkoły były wyznaniowe, tj. katolickie i ewangelickie o zbliżonym poziomie nauczania. Różnica polegała na tym, że tam gdzie była dostateczna ilość dzieci wyznania katolickiego, to i nauczyciele uczący byli tego wyznania. Nie było rzadkością, że w większej wiosce istniały dwie szkoły odrębnego wyznania. A gdy nie było wymaganej liczby jednego wyznania, to razem tworzono jedną szkołę ewangelicką. Ja właśnie do takiej szkoły chodziłem przez siedem i pół roku w latach 1905-1912. Z lat dzieciństwa niewiele się pamięta wydarzeń, zaledwie jakieś fragmenty, które tkwią jednak głęboko w świadomości i często towarzyszą aż do grobu. Czy są ważne, ciekawe? Może nie. Są jednak charakterystyczne dla danego środowiska w czasie, w którym miały miejsce. Na tym polega ich wartość, dlatego zasługują, aby je zapamiętać. Chciałbym jeszcze raz przekazać pewne swoje spostrzeżenia odnośnie religii i różnych zachowań człowieka.