Nikodem Trojanowski (1898 - 1996)

"Moje wspomnienia"

Praca 1914 - 1916

Trzy miesiące po wybuchu wojny ukończyłem 16 lat i zaraz następnego dnia rozpocząłem pracę w cukrowni w Nieżychowie za pośrednictwem mego ojca, który w tej cukrowni pracował od kilku lat. Byłem zatrudniony w oddziale laboratoryjnym. Moja praca polegała na tym, że musiałem z każdego wagonu przywiezionych buraków kilka pobrać, przepuścić przez wirówkę i otrzymany sok podać do badania zawartości cukru. Noclegi mieliśmy zapewnione. W jednym pomieszczeniu spało od 10 do 15 pracowników i do tego otrzymywaliśmy obiad jednodaniowy. Dziś mówi się na takie zakwaterowanie Hotel Robotniczy. Raz na dwa tygodnie udawałem się pieszo do domu po świeżą bieliznę i żywność, a zarazem oddawałem matce pierwsze zarobione pieniądze. Odległość do domu wynosiła 15 km. Nie pamiętam ile zarabiałem, ale była to dla mnie pokaźna suma i również cieszyłem się, że mam swój własny pieniądz. Wynagrodzenie oddawałem rodzicom, pomimo że byli dość dobrze sytuowani i nie potrzebowali tego typu pomocy. W cukrowni pracowałem do połowy stycznia 1915 r. tj. do końca kampanii. Będąc kilka dni w domu dałem się zwerbować do budowy okopów i wałów ochronnych w okolicy Kruszwicy na odcinku Racice - Polanowice. Miejscowości te znajdowały się blisko granicy rosyjskiej. Niemcy byli nadal zagrożeni i wzdłuż swej granicy wschodniej budowali wały, rowy, schrony podziemne i zasieki z drutu kolczastego. Praca była możliwa, bo dzień był krótki i zima łagodna. Kwatery mieliśmy u osób prywatnych. Po trzech tygodniach uznano, że prace zostały już skończone, może jednak nie całkiem, tylko sytuacja na froncie się poprawiła, zagrożenie minęło i nas zwolniono do domu. Po kilkudniowym pobycie w domu znów dałem się wciągnąć, ale tym razem z większą grupą mężczyzn werbowanych do pracy. Dokładnie nie wiedziałem co i gdzie będę robił. Tyle tylko było wiadomo, że daleko od domu w jakimś mieście, aby zająć miejsce powołanych do wojska, na poczcie lub na kolei. Ja byłem bardzo zadowolony, że tak daleko wyjeżdżamy szukając wrażeń w obcych stronach i do tego jazda koleją też mnie pociągała. Do dalekiej podróży należało się rzetelnie przygotować. Walizki w tym czasie nie były znane, podobnie koce. Używano natomiast koszy w kształcie skrzyni. Matka uszykowała mi pościel, niezbędne rzeczy, trochę żywności i wszystko to pomieściłem w koszu zamykanym na kłódkę. O wyznaczonej godzinie przybyliśmy na stację kolejową Osiek n/Notecią. Szedłem pieszo 12 km niosąc bagaż. Wkrótce też nadjechał pociąg z Berlina w kierunku Bydgoszczy - Torunia - Olsztyna i dalej w stronę granicy rosyjskiej. Jechaliśmy bez biletu na koszt wojska. Po kilku godzinach przyjechaliśmy do Torunia. Podziwiałem długi most i Wisłę, a pociąg pędził dalej aż zapadł wieczór. Zrobiła się noc, spać się chciało, ale trudno było zasnąć, bo było coraz zimniej, dokuczał mróz. Długa jazda stawała się coraz bardziej uciążliwa i żywność się wyczerpywała. Wciąż jeszcze była ciemna noc, nie wiedzieliśmy nawet gdzie się znajdujemy. Wtedy myślami wróciłem do domu, do rodziców. Żal mi się zrobiło, że postąpiłem tak lekkomyślnie decydując się na tę podróż. Przypomniały mi się łzy matki przy pożegnaniu, ale teraz już nie było odwrotu, należało posuwać się dalej. Ciemna noc nareszcie minęła i powoli zaczęło świtać. Z okna pociągu teraz widać było lasy, osiedla, miasteczka, ale o dziwo wszystko pokryła warstwa śniegu, a kiedy wyjeżdżaliśmy z domu było łagodnie i bez mrozu. Widziałem coraz mniej ludności cywilnej, natomiast znacznie więcej wojska. Na jednej ze stacji dostrzegłem tłum ludzi z wyraźną przewagą kobiet i dzieci, zaraz zorientowaliśmy się, że to uchodźcy. Pociąg jechał dalej przez Lyck (Ełk) - Johanesburg (Pisz) aż do punktu granicznego - Dlottowen (Diutowo, miejscowość położona wówczas w Prusach Wschodnich; dziś nie istnieje ale tkwi w świadomości okolicznych mieszkańców; w pobliżu cmentarz z grobami niemieckich żołnierzy okresu I wojny światowej). Jeszcze przed tygodniem toczyły się tu walki. Niemcy przekroczyli granicę i weszli na terytorium Rosji na Suwalszczyznę. Wszędzie widoczne były spustoszenia, spalone domy. Najbardziej utkwił mi w pamięci widok poległego oficera rosyjskiego, któremu ściągnięto buty. Tu i tam zabite konie leżały przy drodze. Widziałem prawie doszczętnie spalone budynki mieszkalne i całe zabudowania gospodarcze. W jednej miejscowości pozwolono nam się zakwaterować. Nielicznie ocalałe domy zajmowało wojsko. Problemem dla nas było znaleźć schronienie przed mrozem na odpoczynek nocny. Upatrzyliśmy sobie dość obszerną piwnicę. Po uporządkowaniu pomieszczenia wybieliliśmy podłogę, ale dokuczał nam mróz i wilgoć. Mróz był tak silny, że gdy otrzymaliśmy gorącą kawę, to już po chwili robiła się zimna. Gorący posiłek zjadaliśmy natychmiast, aby uniknąć wystudzenia. Z piwnicy przeprowadziliśmy się do chlewa, spaliśmy wśród koni. W miejscowości ocalał jeden budynek murowany przeznaczony do odpraw celnych, cały był zajęty przez wojsko, ale pozostawał strych i tam urządziliśmy sobie nowe noclegi. Tam też pozostałem do końca naszego pobytu w Dlottowen. Z żywnością nie było kłopotów, bo podlegaliśmy pod wojsko, a podane posiłki z kuchni polowej były zupełnie wystarczające, bo na początku wojny Niemcy mieli dobre zaopatrzenie. Konflikt zbrojny jednak się wydłużał i zapasy się wyczerpywały. Kiedy Niemcy wyparli przeciwnika ze swego państwa, to zaraz przystąpili do budowy dróg, mostów i kolei. Nasza grupa została przeznaczona do budowy linii kolejowej. Pracowaliśmy w ciężkich warunkach, nie mieliśmy odpowiedniej odzieży, a szczególnie obuwia. Chodziłem do pracy w drewnianych pantoflach. Żołnierz, który miał nadzór nad nami podziwiał, że mogę wytrzymać w tych drewniakach, ale one mi lepiej służyły niż ciasne obuwie skórzane. Mróz tak dokuczał, że odmroziłem sobie nos i twarz, a ślady odmrożenia pozostały mi na długie lata. Było to w marcu 1915 r., miałem wtedy 16 lat i cztery miesiące. Przebywając w takich warunkach nie miałem żadnej łączności z domem rodzinnym, bo poczta tam nie dochodziła, tęskniłem za rodzicami i rodzeństwem, ale nie było żadnej możliwości, by się stamtąd wydostać. Formalnego zwolnienia bym nie otrzymał, ucieczka ryzykowna, bo wszędzie znajdowało się wojsko. Tak upływały dni i tygodnie, aż w końcu mróz osłabł i słońce coraz cieplej ogrzewało wszystkich. Zbliżały się Święta Wielkanocne. Byłem bardzo zmartwiony, że nie mogę pójść do kościoła, a najbardziej, że nie miałem możliwości do spełnienia wielkanocnej spowiedzi. Święta przypadły wtenczas 4 i 5 kwietnia. Mimo wojny uszanowano świąteczne dni i otrzymaliśmy zwolnienie z pracy, były to pierwsze wolne dni od chwili naszego tutaj przybycia. Skorzystałem z wolnego czasu i udałem się do najbliższego miasteczka Kolna znajdującego się pod zaborem rosyjskim w odległości 10 km. od granicy niemieckiej. Miasteczko wywarło na mnie silne wrażenie. Prawie nic nie ucierpiało od działań wojennych, ludności jakby nic nie ubyło. Dużo mieszkało tutaj Żydów, którzy odróżniali się od pozostałych mieszkańców ubiorem i wyglądem zewnętrznym. Niemal wszystkie sklepy mieli w swoich rękach. Wszędzie panował niski poziom życia, domy były z drewna, ulice bez bruku, chodniki z desek lub belek. Różnice w ogólnym poziomie funkcjonowania pod zaborem rosyjskim i pruskim były bardzo widoczne. Stopniowo warunki pracy się polepszały, myśmy też przystosowali się do sytuacji, a przede wszystkim robiło się coraz cieplej. Ale oto pojawiło się nowe zagrożenie. Uderzenia pocisków artyleryjskich stawały się coraz głośniejsze i bliższe. Powstała nawet panika, prace przerwano i na drugi dzień wycofano nas z zagrożonego terenu i zamierzano wywieźć koleją na inny odcinek poza linię frontową. Po przejechaniu kilku kilometrów pociąg stanął w ukryciu pomiędzy wysokimi wałami i maszynista czekał na dalszą decyzję. Już druga noc zapadła i nic nie wskazywało na to, że niebawem ruszymy dalej. Wraz z czterema kolegami zaplanowaliśmy wtedy na następny dzień ucieczkę. Po cichu wyszliśmy z pociągu. Był już ranek, a gdy wydostaliśmy się za pagórek to wszyscy-poczuliśmy się wolni. Należało jednak zachować maksimum ostrożności, gdyż w każdej miejscowości znajdowało się wojsko i żandarmeria wojskowa. Posuwaliśmy się bocznymi drogami, wzdłuż linii kolejowej dla orientacji. Idąc bez przerwy, przy słonecznej pogodzie, spotkaliśmy przed wieczorem większą grupę ludzi, których ewakuowano, a teraz wracali do swojej miejscowości. Było to dla nas bardzo dogodne i nie namyślając się włączyliśmy się w tłum i tak całkiem bezpiecznie dotarliśmy do Ełku. Tu zastaliśmy wszystko unormowane i kolej kursowała normalnie. Teraz czuliśmy się zupełnie bezpiecznie. Z tego miasta jechaliśmy koleją do Torunia, a stamtąd przesiedliśmy się w kierunku Bydgoszczy. Znajdowałem się coraz bliżej domu. Z dworca szedłem pieszo 15 km do domu. W nocy zapukałem do drzwi. Radość była wielka, że po tylu tygodniach bez żadnej w tym czasie wieści znowu jestem wśród swoich. Nie są to wielkie wydarzenia, które w skrócie podałem, ale dla 16 - letniego chłopca być w pobliżu linii frontowej, widzieć leżące ciała poległych, świeżo usypane mogiły, zabite konie, rozwalone wozy widoczne na drogach, spalone osiedla i całe wsie stanowiły duże przeżycie, pod wrażeniem którego jestem do dzisiaj. Tak zdobywało się kolejne doświadczenia życiowe. Po kilku dniach pobytu w domu spotkałem się przypadkowo z kolegą szkolnym Emilem Klukas (Niemiec), który zaproponował mi, abym z nim jechał aż do Niemiec do Wittenbergi (Wittenberga, miasto położone we wschodniej części Niemiec, port nad Łabą. Miastem jest od 1293 r. Od 1423 r. znajdowało się w posiadaniu Wettinów. W 1517 r. Marcin Luter wyłożył tam 95 tez, co dało początek reformacji. Jest też miastem Filipa Melanchtona. W 1815 r. przypadło Prusom. Miasto posiada dobrze rozwinięty przemysł chemiczny, maszynowy, spożywczy, drzewny, jest znaczącym ośrodkiem turystycznym, liczy ponad 150 tys. Mieszkańców). Zapewnił, że będę miał pracę i stosowny pokój. Wyraziłem zgodę i po kilku dniach zapakowałem najpotrzebniejszą odzież i bieliznę w koszyk, który zamknąłem na kłódkę. Pożegnałem się z rodzicami, którzy znowu zostali sami, bo brat Roman po ciężkim wypadku leżał już drugi rok w szpitalu w Dortmundzie (Dortmund, miasto położone w zachodniej części Niemiec, w kraju związkowym Nadrenia Pn-Westfalia, w Zagłębiu Ruhry. Było rezydencją cesarza Karola Wielkiego. Prawa miejskie posiada od XIII w., członek Hanzy. W 1815 r. zostało przyłączone do Prus. Jest ważnym ośrodkiem przemysłowym, liczy około 700 tys. mieszkańców. Stanowi także, ośrodek życia naukowego i kulturalnego. Posiada gotyckie i romańskie kościoły, ratusz - XIII w.), siostra Władzia mieszkała w Berlinie, a siostra Rózia w Hanowerze (Hanower, miasto na terenie Niemiec, stolica kraju związkowego Dolna Saksonia. W XII w. było rezydencją Henryka Lwa. Prawa miejskie uzyskało w 1241 r., należało do Hanzy. W 1866 r. znalazło się pod panowaniem Prus. Liczy ponad 500 tys. mieszkańców. Jest ważnym ośrodkiem przemysłowym, handlowym, naukowym i kulturalnym. Posiada szkoły wyższe. Znajdują się tam kościoły w stylach epoki od XIV w., także zamek i muzea). Przy pożegnaniu matka ze łzami w oczach przypominała, bym nie utracił wiary i nie zapomniał o Bogu. Rozpoczynała się kolejna przygoda z życiem. W piątek 30 kwietnia 1915 r. wczesnym rankiem wraz z kolegą udałem się na stację kolejową do Białośliwia (Białośliwie, miejscowość znana z zaciętych walk w ramach zachodniego odcinka frontu północnego podczas trwania Powstania Wielopolskiego) , skąd odjeżdżał bezpośredni pociąg do Berlina, do którego przyjechaliśmy o godz. 18:00 na Dworzec Wschodni tzw. Śląski. Widok wywarł na mnie duże wrażenie - wielki dworzec, wielki tłum ludzi, szalony ruch, wysokie kamienice, elektryczne oświetlenie, tramwaje i konne dorożki. Nadziwić się nie mogłem jak tu ładnie w tak dużym mieście. Ale przed nami pojawił się problem. Chcąc jechać do Wittenbergi trzeba było udać się na dworzec południowy, dość daleko oddalony. Zastanawialiśmy się jak tam dotrzeć, nie znaliśmy bowiem tak dużego miasta. Z pomocą przyszedł nam jakiś uczciwy chłopiec, który widząc, że się błąkamy od razu wyczuł nasze zagubienie. Otóż ten chłopiec zaprowadził nas za małą opłatą na właściwy dworzec tj. Anhalter Bahnhof. Na pociąg jednak musieliśmy czekać aż do rana. Niebawem noc minęła i zapowiadał się pogodny dzień, a była to sobota 1 maja. Do Wittenbergi dotarliśmy około południa. Samo miasto nie zrobiło na nas wrażenia. Ja byłem wciąż pod urokiem wielkiego Berlina, stolicy Keiserowskich Niemiec. Zdziwiłem się, gdy na ulicy zobaczyłem tramwaj zaprzęgnięty w jednego konia, który kursował regularnie z dworca do centrum. Chodząc po mieście dowiedzieliśmy się, że to tutaj właśnie Marcin Luter rozpoczął reformację Kościoła. Po chwili spostrzegłem, że często pojawiało się słowo: Luter. I tak rynek - Luter, ulica - Luter, kino - Luter, apteka - Luter, szkoła -Luter. Wiele zakładów i instytucji było pod tym imieniem. Do naszego zamierzonego miejsca pracy szliśmy pieszo kilka kilometrów. Była to miejscowość Pisteritz. Tu zastaliśmy już kilku znajomych ze stron rodzinnych. Za nocleg, kawę rano i wieczorem oraz obiad w niedzielę płaciliśmy raz w tygodniu. W poniedziałek 3 maja udałem się wraz z innymi do pracy przy budowie wielkiego kombinatu chemicznego. Pracowałem 12 godzin dziennie a nieraz i dłużej. Byłem jednak zadowolony, że mogłem być daleko w świecie, dużo widziałem i słyszałem. Trochę inna mowa i obyczaje, odmienna kultura, inni ludzie - to wszystko bardzo mnie interesowało i zauważyłem, że wszędzie są plusy i minusy. 23 maja przypadły Zielone Świątki. Oba święta były wolne od pracy. Toteż zapoznałem się bliżej z Wittenbergą i okolicami miasta. W mieście znajdował się mały kościółek katolicki, jedyny w całej okolicy, bo cała Saksonia była wyznania ewangelickiego. W tym kościółku byłem i widziałem dużo wiernych, przeważnie byli to Polacy, pracujący tutaj w sezonie letnim, pochodzący z Małopolski. Odróżniali się ubiorem, mową i zachowaniem. Potem się więcej z nimi nie spotkałem. Przypominam sobie, że podczas Zielonych Świąt pierwszy raz byłem w kinie. Był to rok 1915, a wyświetlano włoski film pt. "Die Glocken von Roma" ("Dzwony Rzymu"). Film był bardzo ciekawy w dodatku, że przygrywano na fortepianie i skrzypcach, co dodawało lepszego nastroju. Po kilku tygodniach pracy zostałem dozorcą wielkiej sali noclegowej. Mogłem mieszkać tu bezpłatnie, jednak z tego dobrodziejstwa zrezygnowałem i wolałem opłacać, ale mieszkać kulturalnie w prywatnej posesji. Po pewnym czasie zostałem magazynierem składu różnego rodzaju narzędzi. Czynność polegała na tym, że prowadziłem ewidencję narzędzi i według zapotrzebowania wydawałem i potem przyjmowałem sprzęt. Byłem zadowolony z tej funkcji i ten odcinek pracy należy uznać za odpowiedzialny. Znalazłem też kolegę, jeszcze ucznia ślusarskiego, tutejszy rodak, ale mimo to dobrze rozumieliśmy się i znajdowaliśmy wspólny język. Tego co teraz opiszę nie zapomnę do śmierci. Było to w połowie 1915 r. Powoli zbliżał się wieczór. Wybrałem się z kolegą na spacer za miasto. W pewnym momencie oślepiła nas wielka jasność i zaraz potem nastąpił tak silny i przerażający wybuch, że padliśmy nieprzytomni. Od razu powstał wielki popłoch i panika. W promieniu kilku kilometrów powypadały wszystkie szyby z okien. Ludzie masowo opuszczali mieszkania, oddalali się od miejsca katastrofy i wszyscy niemal biegli na dworzec, aby koleją odjechać jak najdalej, bo spodziewano się dalszych wybuchów. Ja również znalazłem się w tłumie, ale nie udało mi się dostać do pociągu. Tymczasem groźna noc minęła i znów zapowiadał się pogodny dzień, lecz ludzie byli jeszcze wciąż wystraszeni i przygnębieni. Katastrofa pociągnęła wiele ofiar, liczby ich nie podano, trzymano w tajemnicy. Przypadkowo widziałem jak wieziono trumny, przynajmniej 20 sztuk, ale ile dostarczono już wcześniej, albo później? Niedaleko od miejsca katastrofy była wytwórnia prochu i dynamitu. W tej prochowni pracowało dużo ludzi, płacono tu lepiej i przydzielano specjalny dodatek, bowiem praca była szkodliwa. Już po kilku dniach pracy ludzie mieli żółte ręce i twarze. Takiego człowieka każdy unikał. Przyczyny katastrofy nie podano, tylko domyślano się, że do wybuchu doszło wskutek nieostrożności, a jeszcze prawdopodobniej sabotażu jeńców francuskich, którzy w tym zakładzie pracowali. Na skutek katastrofy życie w okolicy jakby spowolniało, bo ludzie wciąż żyli w obawie, że dojdzie do następnego wybuchu. Postanowiłem zmienić mieszkanie i od 1 października przeprowadziłem się do Wittenbergi, na ulicę Schloster 1. Otrzymałem umeblowany pokój. Właścicielką była starsza pani, starała się bym był zadowolony. Do miejsca pracy dochodziłem codziennie prawie godzinę. Z pracy byłem zadowolony, ale stale myślałem, aby być w Berlinie. Wkrótce zrezygnowałem z pracy w Pisteritz i w styczniu 1916 r. udałem się do Berlina. Tutaj już kilka lat temu osiedliło się na stałe kuzynostwo. Kuzynki Bronisława i Stanisława wyszły za mąż za Niemców i tym samym się zniemczyły. Kuzynka Agnieszka była samotna, ale niestety też mocno zabarwiona niemieckością. Natomiast kuzynowie Józef i Tadeusz wzięli sobie za żony Polki i w ich rodzinach zachowano ojczystą mowę i wiarę katolicką. Przez kilka dni pozostawałem bez stałego miejsca zamieszkania i bez pracy. Miałem okazję zapoznać się z całym kuzynostwem, którego poprzednio nie znałem, wszyscy byli starsi ode mnie o ponad 10 lat. Gdy się poznałem z kuzynem Józefem, to mi od razu zaproponował u siebie mieszkanie. Chętnie na to przystałem. O pracę dla mnie również się postarał, w tym samym przedsiębiorstwie, w którym on pracował, ale na innym oddziale. Pracowało tu kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Zakład ten był pod nazwą A. Borsig Werke. Opowiadano, że dziadek obecnego właściciela był kowalem. Początkowo prowadził kuźnię z kilkoma pomocnikami. Rzemieślniczy warsztat rozwinął się w potężne przedsiębiorstwo, znane nawet poza granicami Niemiec. Nie umiałem dokładnie określić, co wcześniej produkowano, ale teraz podczas wojny nastawiono się na produkcję wojenną. Ja pracowałem przy stwardzaniu stali, którą przywożono jeszcze w stanie płynnym, prawie czerwoną i zanurzano w wielkim basenie z oliwą. W ten sposób stal twardniała, następnie produkowano z niej granaty średniego kalibru. Warunki bytowe były dobre. Już wówczas wydawano pracownikom obiady w stołówce, chętnych było dużo. W każdym oddziale znajdowały się umywalki, prysznic, szatnia, każdy miał swoją szafkę do przechowywania odzieży i gdy zwykły robotnik po skończonej pracy umył się oraz przebrał, to na ulicy wyglądał jak inżynier. Kontrola prawie żadna nie istniała, owszem byli przodownicy, mistrzowie, inżynierowie, ale każdy pracownik miał swoje stanowisko i bez nadzoru wykonywał pracę. Kontrola polegała jedynie na tym, że każdy pracownik miał swoją kartę i rozpoczynając pracę musiał w portierni w zegarze ją odbić, podobnie czynił, gdy opuszczał zakład. Wypłata wyglądała w ten sposób, że otrzymywało się kopertę z należnością, na kopercie był wyszczególniony rodzaj pracy, ilość przepracowanych godzin, nieobecność itp. W zakładzie istniała też możliwość zaopatrzenia się w artykuły spożywcze po zniżonych cenach. Opisuję te szczegóły, aby wykazać iż nie są to osiągnięcia czasów najnowszych, ale tak już było na początku naszego wieku. Zakład, w którym pracowałem znajdował się w dzielnicy Berlin - Tegel nad dużym jeziorem. Mieszkałem u kuzyna Józefa pod adresem Berlin - Tegel Schlieperstr. 80. Zająłem pokój z oknem na ulicę. Ze współlokatorem z Holandii niejednokrotnie długo dyskutowaliśmy na różne tematy. Raz zabrał mnie do teatru, bo ja jeszcze nie miałem pojęcia o takich spektaklach. Gdy już byłem bardziej zaznajomiony z Berlinem, to odważałem się na dalsze spacery i wycieczki. Byłem w katedrze św. Jadwigi, która ma kształt filiżanki. Zwiedziłem ogród zoologiczny, muzea. Znalazłem się obok zamku królewskiego, a raz nawet odbyłem dłuższą wycieczkę wodną z Tegler See do Spandau. W tym mieście jest słynne więzienie oraz zamek wraz z pięknym parkiem. Po kilku tygodniach pobytu w Berlinie zostałem wciągnięty do Towarzystwa Młodzieży Katolickiej, niestety niemieckiej, ale stowarzyszenie miało na celu wychowanie katolickie, organizowało odczyty i pogadanki na kulturalnym poziomie, dobre pod względem moralnym. Już po wojnie czytałem, że w Berlinie i okolicy jeszcze przed I wojną światową mieszkało 100 tys. Polaków. Wychodziła nawet gazeta polska "Dziennik Berliński". Niestety nie miałem okazji spotkać się z Polakami. Owszem spotykało się sporo polskich nazwisk, ale nic poza tym nie wskazywało na krajan. Wychodząc raz z kościoła słyszałem jak elegancko ubrane panie, pewnie matka z córką, rozmawiają po polsku. Było to dla mnie tak wzruszające i ciekawe zarazem, że śledziłem dokąd pójdą, lecz zniknęły w tłumie. Podczas wykonywania prac miałem też raz wypadek, przewróciłem się i dotkliwie zbiłem kolano. Zaprowadzono mnie do zakładowego punktu sanitarnego. Dostałem zwolnienie na okres trzech tygodni, a potem stanąłem przed komisją lekarską, która orzekła - zdolny do pracy bez odszkodowania. Po kilku miesiącach zmieniłem pracę przenosząc się do Berlin Welten. Do pracy dojeżdżałem miejską koleją. Zmieniłem też miejsce zamieszkania. Niestety nie polepszyłem sobie ani w pracy ani w mieszkaniu. Zbytnio się tym nie martwiłem, bo było wiadomo, że lada dzień mogę być powołany do wojska. O rok starsi ode mnie byli już na froncie, a mój rocznik 1898 mógł być w każdej chwili wezwany. Tak też się stało w samą wigilię 24 grudnia 1916 r. Otrzymałem wówczas wezwanie do wojska na dzień 15 stycznia 1917 r. Był to ładny "prezent" gwiazdkowy. Wkrótce też zrezygnowałem z pracy i pojechałem do domu, aby pożegnać się z rodzicami i w wyznaczonym dniu stawiłem się zgodnie z wezwaniem na Beziers Komando tj. Wojskowa Komenda Rejonowa Berlin Schoneberg. Tak się skończył mój pobyt w Berlinie, przez który kilkakrotnie przejeżdżałem, ale nigdy nie zatrzymałem się z braku czasu. Ostatni raz przejeżdżałem kilka dni przed Bożym Narodzeniem 1918 r., lecz i tym razem nie mogłem wyjść do miasta, bo panowały niepokojące nastroje rewolucyjne.

Przymusowa służba w wojsku 1917 - 1918

Do wojska niemieckiego zostałem wcielony 15 stycznia 1917 r. mając wtedy 18 lat i dwa miesiące. Wezwany byłem przez Beziers Komando Berlin - Schoneberg, o czym wspomniałem wcześniej. Z Komendy zostałem przydzielony do Infantoine Regiment 143 in Strasburg (143 pułk piechoty). Po sprawdzeniu danych osobowych uformowano nas w dużą grupę liczebnie zbliżoną do batalionu i odtransportowano, ale już pod dowództwem wojska koleją do miejsca przeznaczenia. Transport wyruszył w poniedziałek pod wieczór, a przybył do Strasburga w nocy z wtorku na środę. Miasto wywarło na mnie ponure wrażenie, bo tu obowiązywało całkowite zaciemnienie, gdyż w nim jak i w całej Alzacji ustalono strefę wojenną. Już podczas transportu odczuliśmy dyscyplinę wojskową, a z chwilą wejścia do miasta przybrała ona na sile. Nadmieniam, że miasto leżące blisko granicy francuskiej było wielką fortecą. Cała Alzacja przed 1870 r. należała do Francji, a teraz znajdowała się na terenie Niemiec. Dopiero po I wojnie światowej ta kraina wróciła do Francji. Zaraz po umundurowaniu rozpoczęły się ćwiczenia i z każdym dniem coraz więcej od nas wymagano. Jedynie z okazji urodzin królewskich zwolniono nas od ćwiczeń i w dodatku otrzymaliśmy lepsze jedzenie. Po miesiącu miała miejsce przysięga, a po jej zakończeniu odczuliśmy więcej wolności. Pozostaje faktem, że ja również przyzwyczaiłem się do żołnierskiego życia. Żywienie było jednak niedostateczne, a szczególnie mało przydzielano nam chleba. Co drugi dzień otrzymywaliśmy jeden chleb na dwie osoby. Praktycznie było tak, że chleb dostawaliśmy wieczorem i prawie wszyscy zjadaliśmy go niezwłocznie, czekając na kolejną porcję do następnego dnia. Ja byłem często w lepszym położeniu, bo rodzice przysyłali mi duży bochen chleba z własnego wypieku. Wyszkolenie, czyli przygotowanie na front, przeprowadzano w tempie przyspieszonym, ale z całą dokładnością. Zresztą dbali o to instruktorzy chcąc się wykazać wysokim poziomem, aby uniknąć frontu i nadal w koszarach ćwiczyć rekrutów. Po dwóch miesiącach pobytu ćwiczono nas na poligonie, a 19 marca 1917 r. odbyliśmy manewry daleko od koszar, które trwały dwa dni. Kwatery mieliśmy wtedy u ludzi. Utkwiło mi w pamięci jak jedną noc spędziłem sam, a rano podano zachęcająco wyglądające śniadanie. Patrząc na stół nie wiedziałem jak zacząć. W końcu jednak zdecydowałem się. Z boku przyglądał się konsumpcji człowiek, który po chwili chwycił mnie za rękę i po francusku powiedział, że chleb mam połamać, wrzucić do miski i jeść łyżką. Tam panuje taki zwyczaj, a dziadek jego był Francuzem, bo w Alzacji większość mieszkańców to Francuzi. Po trzech miesiącach pobytu otrzymałem pierwszy urlop. Co za wielką radość, a jaką niespodziankę sprawię rodzicom. Kiedy wyjeżdżałem ze Strasburga była piękna wiosna, drzewa już się zazieleniły. Im bardziej zbliżałem się do domu wiosna jakby się opóźniała. Radość ze spotkania z najbliższymi była przejmująca. Urlop się jednak szybko skończył i nadszedł dzień pożegnania. Pożegnanie z rodzicami było bardzo czułe. Po powrocie do pułku mieliśmy wyruszyć na front francuski, gdzie toczyły się ciężkie walki. 2 czerwca 1917 r. nasz batalion opuścił koszary i 40 kilometrów maszerowaliśmy do Schwartzwald (ciemny las). Są to wysokie góry, pokryte lasem, krajobraz jest naprawdę uroczy. Podgórze gęsto zaludnione, wsie i miasteczka jak malowane, domki wyglądały niemal jak w bajce, a w każdej miejscowości dominował kościółek ze smukłą wieżą. Maszerując u podnóża gór widzieliśmy na drzewach dojrzałe czereśnie, które chętnie zrywaliśmy. Po dwóch godzinach drogi na szczycie gór zastaliśmy śnieg i tam też mieliśmy krótkie ćwiczenia polowe. Następnego dnia tj. 3 czerwca była niedziela. Mieliśmy czas wolny od zajęć, z czego byliśmy bardzo zadowoleni. W poniedziałek z żalem opuściliśmy góry wracając do ponurych koszar. Po dwóch tygodniach znów opuściliśmy koszary, ale tym razem pociągiem i znów udaliśmy się w góry, tym razem Wogezy, w okolice miasta Colmar. Przez Woge-zy przebiegała linia frontu, ale to był akurat stosunkowo spokojny odcinek, gdzie od dłuższego czasu nie toczyły się walki. Rzadko było słychać wystrzały artyleryjskie. Skierowano nas tutaj celem przystosowania się do ciężkich warunków frontowych, które już wkrótce miały nas spotkać. Z żalem opuściliśmy Wogezy i wróciliśmy do koszar celem uzupełnienia ekwipunku. Po kilku dniach wysłano nas na front francuski w okolicy Laon (Laon, miasto leżące w północnej Francji w departamencie Aisne, w V w. zostało ufortyfikowane przez Rzymian. W X w. stato się rezydencją królewską. Duże zniszczenia spowodowała wojna stulecia, jak również późniejszy konflikt zbrojny francusko-pruski z 1870 r. Znajduje się tam wczesnośredniowieczna katedra Nótre Dame, jedna z największych katedr francuskich, pobudowana w XII w). Jednak nie od razu skierowano nas na linię bojową, tylko kilka kilometrów dalej, gdzie pociski artylerii już nas dosięgały. Od pierwszego dnia pobytu na ziemi francuskiej towarzyszył nam ponury widok. Widzieliśmy spalone wsie i miasta. Nie spotkaliśmy żadnej ludności cywilnej, ani zwierząt. Spustoszenie było wielkie. Chcąc sparaliżować nieprzyjacielskie wojsko obierano sobie pewien odcinek i bez przerwy ostrzeliwano go przez pewien czas siejąc niszczycielskim ogniem, skutek był taki, że wszystko zrównano z ziemią. Formacja moja nie brała jeszcze czynnego udziału w walkach. Pełniliśmy różne funkcje o charakterze frontowym. W tym czasie zostałem wyznaczony do spiesznego szkolenia obsługi ciężkiego kulomiotu. Wymagania były wielkie, gdyż broń tę uważano za osiągnięcie wielkiej rangi, skutecznie odpierające atak nieprzyjaciela. Toteż przeciwnik, gdy natknął się na kulomiot za wszelką cenę starał się to gniazdo zniszczyć. Nadal byliśmy jako rezerwa i lada godzina mogliśmy iść na pierwszą linię frontu, by zmienić już wyczerpanych i zastąpić poległych. W oczekiwaniu nie staliśmy bezradnie, tylko donosiliśmy sprzęt, amunicję, żywność a nawet drut kolczasty do zabezpieczania pozycji. Te wszystkie czynności wykonywano tylko nocą. Za dnia było to niemożliwe ze względu na silny ostrzał nieprzyjacielski. Było to ciężkie zadanie do wykonania, wszystko przenosiliśmy na plecach pokonując niekiedy kilka kilometrów. Jak było możliwe, to niekiedy dwa razy w ciągu nocy przenosiło się ten sprzęt, a czasem ze względu na ostrzał nie mogliśmy się poruszać i zmuszeni byliśmy przesiedzieć najgorszy czas w schronieniu. Bardzo często błąkaliśmy się w ciemnościach i nie mogliśmy zorientować się gdzie się znajdujemy. Jednego wieczora szliśmy z ładunkiem i zauważyłem wówczas dwa konie zabite przez artylerię, a gdy nad ranem wracałem dostrzegłem, że jednemu wykrojono znaczną część zadu. Nie było to nic nowego, bo takie zdarzenia się powtarzały. Doszło nawet do tego, że złapano psa dowódcy kompanii i usmażono go na patelni. To zdarzenie znam z opowiadania. Wielką udręką było zawszawienie. Wszy bardzo dokuczały a szczególnie, gdy się było przemokniętym od deszczu, to wtenczas robactwo przechodziło z bielizny na ciało. Mimo, że co pewien czas odzież była odwszawiana, to po kilku dniach znowu byliśmy zawszawieni i wsza nadal nad żołnierzem panowała. Będąc parę kilometrów za frontem zaproszono nas do kina. Po filmie w tym samym budynku odprawiono mszę św. dla żołnierzy. Pewnego dnia wcale nie spostrzegliśmy się jak znaleźliśmy się na pierwszej linii frontu. Pierwsze dni pobytu w rowach - okopach zrobiły na nas niepokojące wrażenie. Niemal co chwilę miało miejsce bombardowanie, a zaraz potem ział ogień z kulomiotów, tak że nie można było się wyprostować. Co chwilę ktoś był ranny lub nawet zabity. Tak upływał dzień po dniu przy nieprzespanych nocach, aż wreszcie przyszła zmiana i wycofano nas na odpoczynek. Pewnego razu mój kulomiot miał zadanie wysunąć się przed linię frontu na wzgórzu 304. Niemcy nazywali ten odcinek Toter Mann hóhe 305. Francuzi, kiedy nas wyśledzili, to natychmiast ostrzeliwali miejsca obronne i w tej sytuacji nie mogliśmy się ruszyć z miejsca, tak przez dwie doby siedzieliśmy w głębokim dole. Korzystając z chwili ciszy prędko wycofaliśmy się. Będąc pod Verdun (Verdim, miasto położone na terenie Lotaryngii w pótnocno-wschodniej Francji. W 502 r. zostało zdobyte przez Chlodwiga, a w 843 r. podpisano tam traktat dzielący państwo Fran­ków na trzy części. Od X w. znalazło sie w składzie cesarstwa niemieckiego, a w 1522 r. zostało zajęte przez Francję. Znane z niezwykle zaciętych walk pozycyjnych podczas I wojny światowej zakończonych wyparciem wojsk niemieckich przez Francuzów. Posiada zabytki: kościoły, pałace, a w ratuszu z XVII w. mieści się muzeum I wojny światowej). pod koniec jesieni Niemcy za wszelką cenę chcieli opanować pozycje Francuzów i mieć w posiadaniu ten górzysty teren. Do zbrojnej akcji przygotowywaliśmy się kilka dni. 9 listopada 1917 r. wczesnym rankiem, przystąpiono do ataku. Po długich, ciężkich walkach poprzedzonych silnym ogniem artyleryjskim w południe zdobyli pierwszą pozycję francuską. Nie jestem w stanie opisać tego ataku, ponieważ walka toczyła się ze szczególnym okrucieństwem, obrzucono się ręcznymi granatami, a najbardziej przerażające okazały się miotacze ognia, które wrzucano do schronów. Żołnierze momentalnie wybiegali w panice z przeraźliwym krzykiem, poparzeni prosili o litość i natychmiast się poddawali. Był to straszny widok, który zachowałem w pamięci jeszcze do dziś, po ponad 70 latach od tych wydarzeń i nie chciałbym czegoś podobnego przeżywać. Niemcy stopniowo zdobywali francuską linię na tym odcinku, a w nasze ręce dostało się dużo żywności (konserwy, biały chleb, czekolada). Czekolady w ogóle miałem pełne kieszenie. Jedną ręką obsługiwałem kulomiot, a w drugiej miałem słodycz. W miejscu boju ziemia była zryta od pocisków, wojsko obłocone i przemoknięte. I nagle Francuzi przeszli do kontrataku. Byliśmy tak blisko siebie, że nawzajem obrzucaliśmy się granatami. W pewnym momencie zrobiło mi się ciemno przed oczami, gorąco i jakby następowało omdlenie. Wkrótce też przyszedłem do świadomości, że jestem ranny. Puszkę od maski gazowej miałem otwartą, a gdy się nachyliłem to wówczas wylała się krew i byłem nią oblany. Nie mogłem już obsługiwać kulomiotu, rzuciłem pasek wraz z browningiem na ziemię i resztką sił wycofałem się z linii bojowej szukając punktu sanitarnego. Niespodziewanie spotkałem zabłąkanego żołnierza francuskiego, który był rozbrojony, ale jeszcze nie został wzięty do niewoli. Ten żołnierz udzielił mi pierwszej pomocy. Podał mi rękę i prowadził, a następnie otworzył manierkę, abym się napił, ale nie mając całkowitego zaufania dałem znak, by on to uczynił pierwszy. Dopiero potem zwilżyłem sobie usta. Okazało się, że tym napojem był alkohol. I tak sobie pomyślałem, że Francuzi mają wszelkie dostatki, a w wojsku niemieckim występują duże braki. Krótko po tym zdarzeniu dotarłem do sanitariuszy, którzy zajęli się moim losem. Szlachetnemu Francuzowi wiele zawdzięczam, gdyż on udzielił mi pierwszej pomocy, a za chwilę sam szedł do niewoli. Przypominam sobie jeszcze dziś sympatycznego grubaska, niskiego wzrostu i z małą bródką. Pod opieką sanitariusza dostałem się do punktu opatrunkowego, w którym był już lekarz i personel pomocniczy. Lekarz, który zabezpieczał ranę i głowę z wielkim wzruszeniem mówił: "Kochany człowiecze straciliście lewe oko". Była to dla mnie bolesna informacja i od razu stanęła przede mną czarna przyszłość. Po chwili pojawił się jednak promyk nadziei i wtedy dziękowałem Bogu, że mnie uchronił od większego kalectwa i zostałem przy życiu. Miałem ufność, że już teraz wydostanę się z tego piekła, a wojna dla mnie się skończyła. Przerażało mnie jednak nadal, że jestem kaleką. Do tego schronu opatrunkowego przynoszono coraz więcej rannych. Ja ich nie widziałem, bo miałem obandażowaną głowę, ale słyszałem jęki - oznaki boleści, a nawet przekleństwa, że ich okaleczono. Stopniowo wracałem do świadomości, wciąż jeszcze słyszałem huk artylerii i świst kul od maszynówek. Po kilkugodzinnym pobycie w tym sanitarnym schronie odwożono nas konnymi wozami do szpitala polowego oddalonego od frontu dość daleko. W jednym wozie przewożono czterech rannych w pozycji leżącej, dwóch na dole i dwóch do góry. W tym polowym punkcie medycznym pod namiotem leczenie przebiegało prawie jak w normalnym szpitalu. Tam też zostałem operowany leżąc na stole pod narkozą. Kazano mi liczyć do 10, a przy 9 zasnąłem, kiedy się obudziłem późnym wieczorem to czułem straszny szum w głowie i nieprzyjemny smak w ustach po narkozie oraz wielkie pragnienie, ale do picia nic nie podano do następnego dnia. Jęk i lament rannych znów wywołał smutny nastrój. Pragnę przypomnieć, że ranny zostałem w bitwie pod Verdun. Niemcy ten odcinek nazywali Toter Mann hóhe 304. Na tym odcinku toczyły się prawie nieustannie walki. Niemcy za wszelką cenę chcieli zdobyć Verdun, lecz tego celu nie osiągnęli do końca wojny. Po kilku dniach pobytu w polowym szpitalu rannych przewieziono do pociągu szpitala, w którym zapewniono dobrą opiekę lekarską i właściwe warunki sanitarne. Nie wiedzieliśmy w jakim kierunku pociąg jedzie, ale jedno było pewne, że oddalamy się od linii frontu. Moje łóżko znajdowało się na piętrze i mogłem już teraz przez okno obserwować krajobraz. Widziałem wysokie góry, ciemny las, a potem puste pola, mijaliśmy wsie i miasteczka, ale cały widok nie miał już takiego uroku, bowiem był to już koniec jesieni, a do tego panowały dżdżyste dni. Pociąg dwukrotnie zatrzymał się na dłuższy postój, później dowiedziałem się, że koniecznie trzeba było dokonać operacji ciężko rannego żołnierza. W czasie jazdy przy moim łóżku zatrzymał się lekarz dyżurny, a po zobaczeniu na tablicy mojego nazwiska dość długo się przyglądał, a następnie zaczął rozmowę. Podczas wymiany zdań okazało się, że jesteśmy Polakami, on z Poznania, a ja z powiatu Chodzież. Wkrótce też zaprzyjaźniliśmy się i doznałem od niego szczególnie troskliwej opieki oraz fachowej pomocy medycznej. Po dwóch dobach jazdy pociąg zatrzymał się na dużym dworcu i wnet zorientował się, że jest to Niirnberg (Niirnberg (Norymberga), miasto położone na obszarze Bawarii, liczy okoto 500 tys. miesz­kańców, stanowi ważny ośrodek przemysłowy, handlowy i komunikacyjny. Po raz pierwszy została wymieniona w 1050 r. jako włość cesarska, lata rozkwitu przypadły na XV-XVI wiek. Po II wojnie światowej toczył się proces przed międzynarodowym trybunałem spra­wiedliwości. Z zabytków zachowały się kościoły z rzeźbami Wita Stwosza, renesansowe ka­mienice, zamek). Po dłuższym postoju rozpoczęto wynoszenie rannych na noszach i układano w szeregu na peronie. Wkrótce też zgromadziło się sporo ludzi, którzy z ciekawością nam się przyglądali. Wśród nich byli i tacy, którzy ubolewali nad naszym losem i wyrażali żal z tego powodu, co się stało. Po dość długim oczekiwaniu odwieziono mnie do szpitala na ulicy Siel - Strasse. Tam spotkałem się za towarzyszami niedoli, którzy podobnie jak ja doznali różnych obrażeń. Naczelnym lekarzem był Ślązak o polskim nazwisku, którego już nie pamiętam. Opiekę zapewniały nam pielęgniarki świeckie, chociaż w tamtych czasach przeważały siostry zakonne. Do każdego obiadu podawano kufel piwa, z którego zrezygnowałem. Nadmieniam, że w Bawarii, gdzie akurat się znajdowałem, piwo podaje się zwyczajowo przy każdej okazji. Po dwóch tygodniach pobytu w szpitalu otrzymałem przepustkę do miasta. Idąc ulicami coraz bardziej odczuwałem brak lewego oka, co chwilę zderzałem się z przechodniem, albo ze słupem lub z narożnikiem domu. Po wygojeniu rany oczodołu wstawiono mi protezę - sztuczne szklane oko. Było to bardzo dokuczliwe przy noszeniu i dotkliwie urażało, tak że co chwile musiałem je wyjmować, następnie znów wkładać i powoli przyzwyczajać się do stanu kalectwa. Pobyt w szpitalu nie był nudny. Codziennie przywożono rannych, w tym wielu podobnych do mnie. Poznawałem nowych ludzi, dużo też czytałem, bo wszystko mnie ciekawiło. Raz odwiedził mnie ksiądz katolicki i długo ze sobą rozmawialiśmy. Należałem w dalszym ciągu do jednostki wojskowej jak w okresie bitwy pod Verdun tj. Infantire Regement 215 III Maschienengegewager Komp. 46 Reserwe Division (215 pułk piechoty III komp. kulomiotów). Pułk posiadał swój baon zapasowy w miejscowości Liibeck (Liibeck (Lubeka), miasto niemieckie w kraju związkowym Szlezwik-Holsztyn. Posiada pra­wo lokacyjne od 1158 r., a w 1160 r. stało sie siedzibą biskupstwa. Od XIV w. było kierowni­czym ośrodkiem Hanzy niemieckiej. W 1815 r. weszło w skład Związku Niemieckiego (od 1871 r. w Rzeszy). Jest ważnym ośrodkiem turystycznym, posiada cenne zabytki sztuki sa­kralnej. Tutaj znajduje się m.in. dom Mannów). Z końcem listopada 1917 r. zostałem zwolniony ze szpitala i skierowany do baonu zapasowego w Liibeck, który jest starym miastem portowym w północno zachodnich Niemczech. Po przybyciu do jednostki przydzielono mnie do kompanii ozdrowieńców, która składała się przeważnie z kalek zwolnionych ze szpitala i tutaj mieliśmy zapewnioną dalszą opiekę medyczną. Wkrótce też w Liibeck otrzymałem urlop, który pomyślnie przypadł akurat w okresie Bożego Narodzenia. Do domu przyjechałem całkiem niespodziewanie. Wchodząc do mieszkania spotkałem w drzwiach matkę, która na mój widok zapłakała. Były to łzy radości i smutku. Po przywitaniu matka nadal ubolewała nad moim kalectwem. Święta i następne dni szybko minęły i po dwutygodniowym urlopie znów trzeba było wracać do szarego życia żołnierskiego. W międzyczasie do Liibeck przybyło tylu zwolnionych ze szpitala żołnierzy, że nie mogli się pomieścić w koszarach i tych niejako nadliczbowych umieszczano w kwaterach prywatnych. Ja również mieszkałem u jednej rodziny z wyższych sfer. Po pewnym czasie odwołano mnie do koszar, gdzie pełniłem różne czynności, a m. in w kuchni obierałem ziemniaki. Po kilku tygodniach formowano nowy transport na front do Francji. Również i mnie wytypowano do udziału w dalszych walkach, ale stanowczo zaprotestowałem, mocno podkreślając swoje inwalidztwo. W tej sytuacji decyzję cofnięto i nadal zostałem w koszarach. Wkrótce przeniesiony zostałem do 163 pułku piechoty w Neumiinster (miasto znajdujące się w zachodnich Niemczech w kraju Szlezwik-Holsztyn. Prawa miejskie otrzymało w 1870 r. Liczy ponad 100 tys. mieszkańców. Stanowi ważny węzeł komunikacyjny), jako zdatny jedynie do służby garnizonowej. Stamtąd zostałem odkomenderowany do Lockstedter Lager niedaleko Neumiinster. Locksteder Lager był wielkim poligonem doświadczalnym. W obozie tym odbywał się kurs dla oficerów jako dla przyszłych dowódców kompanii. Taki kurs trwał w granicach od 2 do 3 miesięcy. Każdemu oficerowi przydzielano ordynansa. Było nas około 30 ordynansów. Obowiązkiem każdego z nas było utrzymać w czystości pokój, obuwie, odzież jak również dbać o stan broni przyszłego oficera, ale gorzej kiedy należał on do ludzi pedantycznie wymagających. W lipcu 1918 r. otrzymałem ponownie dwutygodniowy urlop, ale nie miałem wówczas żadnego zadowolenia, bo już w pociągu podczas podróży poważnie zachorowałem. Idąc z dworca, 8 km pieszo do domu, czułem się bardzo słabo i kilka razy musiałem przy drodze odpoczywać, co przynosiło mi ulgę. Kiedy dotarłem do domu niezwłocznie położyłem się do łóżka. Tak przeleżałem prawie do końca urlopu. Zaznaczam, że w wojsku panowała epidemia zwana hiszpańską chorobą. Urlop już się kończył, a ja nadal byłem chory, jak wstałem z łóżka to szedłem chwiejnym krokiem. Powróciwszy do jednostki wojskowej zastałem już nowy kurs dla kandydatów na oficerów. Znów byłem ordynansem u życzliwego oficera w wieku około 30 lat. 30 września 1918 r. otrzymałem smutny telegram informujący, że mój brat Roman zmarł. Na podstawie tej wiadomości otrzymałem ponownie urlop. Wiadomość o śmierci brata była dla mnie czymś bardzo bolesnym, tym bardziej, że nie dożył on 23 lat. Uległ wypadkowi przy pracy. Jadąc na pogrzeb przez Berlin wstąpiłem do siostry Rózi, która tam przebywała i stamtąd już razem jechaliśmy do domu. Kiedy dotarliśmy na miejsce to zwłoki brata nie były jeszcze przywiezione, bo brat zmarł w Nakle w szpitalu, 30 kilometrów od domu, a obowiązywał przepis, że ciało zmarłego można było przewozić tylko nocą. Po urlopie otrzymanym w związku z pogrzebem bliskiej mi osoby znów wróciłem do jednostki nie przeczuwając, że za miesiąc znów otrzymam wypis i to już na zawsze z powodu zakończenia wojny. Wróciwszy po pogrzebie do koszar zastałem tam kolosalne zmiany. Nastąpiło wyraźne rozluźnienie dyscypliny, mniejszym szacunkiem darzono przełożonych, a na murach pojawiły się rewolucyjne hasła o charakterze antypaństwowym. Spośród wielu haseł szczególnie zapamiętałem następujące: Gleiche Lóhnung gleiches essen wahr der Krieg schon langst vergessen (równy żołd, równe jedzenie, wojna byłaby już dawno zapomniana). Również i swoją wymowę miał inny napis sugerujący podpisanie pokoju: Urlaub oder Frieden, sonst gehen nach driiben (urlop albo pokój, bo przejdziemy na drugą stronę). Takie hasła zawierające groźbę lub ośmieszające władzę wywoływały zamęt. Coraz głośniej mówiono o konieczności zakończenia wojny, a bunt w wojsku stawał się coraz większy. W pierwszych dniach listopada 1918 r. nagle z koszar zniknęli wszyscy oficerowie. Mówiono, że mają nocne ćwiczenia. Tego typu zajęcia bez żołnierzy były dla nas bardzo podejrzane. Tymczasem oficerowie musieli być dobrze poinformowani, gdyż nad ranem 5 listopada wszyscy po prostu zniknęli w momencie, kiedy na terenie Niemiec zaczęła narastać rewolucyjna fala. Wśród żołnierzy zapanowała wielka radość. Każdy zaczął działać na swój sposób. Rozbito magazyny, więcej zniszczono niż odniesiono korzyści. Wkrótce powstała też Rada Żołnierska, której się podporządkowaliśmy. 7 listopada otrzymałem urlop od tej Rady. Nadmieniam, że w niedalekim Kieł (Kilonia, stolica kraju związkowego Szlezwik-Holsztyn w Niemczech. Prawa miejskie otrzymało w 1242 r., członek Hanzy. W latach 1460-1864 znajdowało się pod panowaniem duńskim. Liczy ok. 300 tys. mieszkańców. Stanowi ważny ośrodek przemysłowy). 3 listopada wybuchła rewolucja, zapoczątkowana przez miejscowych marynarzy. Kto się przyłączył do rewolucji, to chodził bez paska, bez naramienników i emblematów na czapce. Mając już w kieszeni bezpłatny bilet na pociąg odjechałem pospiesznie w kierunku Hamburga (Hamburg, leży w Niemczech nad Łabą. Liczy około 2 mln mieszkańców, stanowi siedzibę niektórych urzędów centralnych. Jest wielkim ośrodkiem przemysłowym (głównie przemysł stoczniowy, maszynowy, elektrotechniczny, chemiczny, poligraficzny). Hamburg to jedno z centrów przemysłowych Niemiec (szkoły wyższe, instytuty naukowo-badawcze, obserwatorium astronomiczne, planetarium). Podziwiać można ogród zoologiczny Hagenbecka, jeden z największych w Europie). Na dworcu tego miasta wyczuwało się już bardzo napiętą sytuację. Otóż jakiś pułk nie podporządkował się rozkazom władz rewolucyjnych odmawiając wykonania fachowego zadania. Wkrótce jednak napięcie zmalało. Przez kilka godzin czekałem na kolejny pociąg w kierunku Berlina. W wagonie znowu czekała niespodzianka polegająca na bardzo ostrej kontroli wojskowej. Żołnierze, którzy posiadali dokumenty wystawione przez Radę Żołnierską zostali aresztowani i wyprowadzeni na peron, ale wkrótce zaniechano dalszych zatrzymań, gdyż dotarła wiadomość, że w Berlinie też wybuchła rewolucja, a sam cesarz Wilhelm II zbiegł do Holandii. Po brutalnej kontroli przeprowadzonej przez wojsko pociąg już bez żadnych przeszkód dojechał do Berlina. Na dworcu panował wielki tłok. Dominował nade wszystko chaos. Nie było żadnych służb porządkowych. Pociągi były przepełnione do tego stopnia, że wracający z frontu żołnierze wychodzili na dachy wagonów lub stali na stopniach trzymając się klamki u drzwi. Obsługa pociągu widząc taki stan wzbraniała się przed odjazdem, ale znaleźli się bardziej odważni żołnierze, którzy wtargnęli do lokomotywy i karabinem zmusili maszynistę do jazdy. Mój ponowny powrót do domu stanowił niespodziankę, gdyż tutaj nic nie wiedziano o ostatnich wydarzeniach rewolucyjnych na terenie Niemiec. Musiałem więc szczegółowo opowiadać o zajściach, które w minionych dniach miały tam miejsce. Następnego dnia dotarła wiadomość o zakończeniu wojny. Radość dla wszystkich była ogromna, a szczególnie dla tych, którzy szczęśliwie wrócili do domu. Jednak w rodzinach, które straciły na wojnie ojca, męża lub syna dominował smutek i ból. Z końca wojny szczególnie zadowoleni byli Polacy, gdyż spodziewali się, że klęska Niemiec rokuje dobrą przyszłość dla naszego narodu. Rozumiano, że zaistniały podwaliny do zmartwychwstania państwa, o czym coraz częściej wśród Polaków się mówiło. Mój dwutygodniowy urlop już się skończył, a ja ciągle pozostawałem w domu. Zdecydowałem się jednak wrócić do jednostki celem otrzymania formalnego zwolnienia z wojska i uzyskania stałej renty. W koszarach pełno było żołnierzy, którzy wykazywali coraz słabszą dyscyplinę i brak należytej subordynacji. Ciągle też napływały z frontu nowe transporty żołnierzy. Zwolnienia z wojska nie mogłem się doczekać, bo najpierw wypisywano starsze roczniki, a sytuacja ciągle pozostawała napięta. Pewnego dnia podczas apelu zachęcano, aby zgłaszali się ochotnicy do obrony granicy wschodniej, ale z wyraźnym zastrzeżeniem: Mannschaften und Ofizire der Polnischen Nationalitat kommen nicht in frage (oficerów i żołnierzy polskiej narodowości nie przyjmuje się). Chciałem wydostać się z północno - zachodnich Niemiec i być w Poznańskiem, ale przy polskim rodowodzie nie miałem szans na uzyskanie przydziału do korpusu ochrony granicy wschodniej. Tymczasem zbliżały się Święta Bożego Narodzenia, a ja natarczywie starałem się o urlop. Wkrótce go też otrzymałem i szczęśliwie wróciłem do swoich. Byłem razem z rodzicami, ale nastrój panował smutny, trzy miesiące temu zmarł bowiem mój jedyny brat, a siostry Władzia i Rozalia przebywały z dala od domu. Matka szczególnie ubolewała nad Rozalią, która była głuchoniema. Zaraz po świętach zaczęły docierać mgliste wieści, że Polacy w Poznaniu rozpoczęli powstanie i całe miasto znajduje się w ich rękach. Niejednokrotnie jednak informacje były sprzeczne Radia nie było. Jedyny środek informacji stanowiły gazety, ale te nie ukazywały się z powodu zamieszek i radykalizacji nastrojów. Każdy dzień przynosił nowe wiadomości, że Polacy się wyzwalają i rozbrajają Niemców, a powstanie się rozszerza na nowe tereny. Różne instytucje i urzędy stopniowo przechodziły w nasze ręce. Z godziny na godzinę coraz bardziej solidaryzowałem się z powstańcami i pragnąłem jak najszybciej znaleźć się wśród walczących. Tymczasem mój urlop dawno już się skończył, a ja powinienem wrócić do jednostki, która nadal znajdowała się w Neumunster na północ od Hamburga. Powrót do wojska odkładałem z dnia na dzień, a z każdą niemal chwilą przychodziły nowe wiadomości o powstaniu. Chcąc dowiedzieć się czegoś konkretnego 7 stycznia 1919 r. udałem się pieszo do Białośliwia, położonego w odległości 15 kilometrów od miejsca zamieszkania, aby od mojego stryja uzyskać jakieś informacje. Przechodząc obok dworca w Białośliwiu zamierzałem tam wejść, aby zapoznać się z rozkładem jazdy pociągów w kierunku Berlina. Z daleka zauważyłem na stacji dużą grupę mężczyzn pilnowanych przez wojsko i uzbrojonych niemieckich cywilów. Niebawem zorientowałem się, że mężczyźni byli Polakami, którzy poszli za przykładem Poznania, ale ulegli przewadze uzbrojonych Niemców. W ukryciu obserwowałem jak odwożono ich w kierunku Piły. U stryja dowiedziałem się o przebiegu całego zajścia. Wracając do domu postanowiłem, że nie pojadę już do jednostki, aby załatwiać ostateczne zwolnienie z wojska i rentę. Wierzyłem, że powstańcy zwyciężą, a JA CHCIAŁEM PRZEŻYWAĆ ZMARTWYCHWSTANIE POLSKI, na którą tak długo czekaliśmy i tak gorąco jej pragnęliśmy. Mój przedłużający się pobyt w domu był dla miejscowych Niemców bardzo podejrzany. Cywilni Niemcy systematycznie się dozbrajali, wszędzie wystawiali posterunki i patrole. Nad ranem 12 stycznia 1919 r. zauważyłem jak trzech uzbrojonych Niemców przechodziło się w pobliżu naszego domu, którzy rozmawiali i bacznie obserwowali obejście. Dla mnie był to sygnał ostrzegawczy. Ogarnęło mnie gorące pragnienie przedostania się do powstańców. Tego samego dnia korzystając z chwili nieuwagi posterunku szybkim krokiem wyszedłem z domu, a kiedy znalazłem się w zagajniku za pagórkiem, odetchnąłem i niezwłocznie udałem się do Jaktorowa. Tutaj już czuło się powstanie. Była niedziela. W kościele dowiedziałem się, że w Gołańczy (Gołańcz, miasto w woj. poznańskim na Pojezierzu Gnieźnieńskim, prawa miejskie otrzymało w XVI w. Mieszkańcy bardzo aktywnie uczestniczyli w Powstaniu Wielkopolskim 1918 - 1919. Pełni rolę ośrodka usługowego wobec rolnictwa regionu). znajduje się już oddział powstańców. W ową pamiętną niedzielę wieczorem ruszyłem drogą przez lasy w kierunku Gołańczy, aby jak najszybciej dotrzeć do walczących. Rozpoczynał się nowy etap życia.

więcej >>