Nikodem Trojanowski (1898 - 1996)
"Moje wspomnienia"
Powstańczym szlakiem
W tamtą szczególną niedzielę 12 stycznia 1919 r. w Jaktorowie po nabożeństwie na zwołanym zebraniu w salce parafialnej dowiedziałem się bardzo dużo o powstaniu i gołanieckim oddziale, do którego można było się zgłaszać. Po zakończeniu wiecu udałem się jeszcze na chwilę do domu, aby się pożegnać z rodzicami. Pożegnanie znów było czułe. Co prawda wojna się skończyła, ale rozpoczynała się znów nowa walka, szedłem w nieznane. Rozłąka była dla rodziców i osobiście dla mnie bardzo ciężka. Gdy zapadł zmrok przekradłem się przez patrol i znalazłem się we dworze w Jaktorowie, gdzie zebrało się już kilku Polaków. Niebawem fornalką zaprzężoną w cztery konie jechaliśmy pod osłoną nocy do Gołańczy. Komendant miasta skierował nas na strzelnicę Bractwa Kurkowego. Tutaj w salce na słomie przygotowano noclegi dla zamiejscowych. Trudno było coś lepszego wymagać, zresztą byliśmy przyzwyczajeni do takiego spania pod kocem i na słomie. Niemal wszyscy nie tak dawno byliśmy żołnierzami armii pruskiej, a do tego część znalazła się kiedyś na pierwszej linii frontu pod Verdun. Po przespanej nocy w ramach rekonesansu ruszyliśmy na miasto, ale już wkrótce wciągnięto nas na listę, przydzielono broń, a następnie odbyły się krótkie ćwiczenia pod polską komendą. Sporo wyrazów komendy nie rozumieliśmy, ale wnet zorientowaliśmy się co oznaczają. Następnego dnia trwało przygotowanie do ataku na odcinku Chodzież - Szamocin - Lipia Góra. Walka rozpoczęła się w środę 15 stycznia w godzinach rannych i trwała prawie do wieczora. W bitwie wzięły udział następujące jednostki: Batalion Wągrowiecki, Kampania Gołaniecka i Powstańcy z Margonina. Walczyliśmy z przeważającym pod względem liczebności i uzbrojenia wrogiem tj. regularnym wojskiem oraz dobrze wyposażonymi kolonistami niemieckimi. Nasza akcja nie przyniosła jednak spodziewanego zwycięstwa i cofnięto nas na poprzednie pozycje. W ciągu dnia stoczyliśmy kilka potyczek, pokonując wielką przestrzeń prowadziliśmy boje od Szamocina aż po Chodzież. Później cofaliśmy się w kierunku Margonina. Tutaj Kompania Gołaniecka zatrzymała się nocą na sali u państwa Bynaszkiewiczów, aby nieco odpocząć. Następnego dnia podążyliśmy do wioski Lipiny, w której większość stanowiły gospodarstwa niemieckie. Nasza grupka otrzymała kwaterę u Polaka, który prócz gospodarstwa rolnego prowadził piekarnię. Wspominam to dlatego, ponieważ miał on czeladnika piekarskiego, Niemca, który zamiast w łóżku spał w dzierży do ciasta i ten człowiek zaśpiewał nam piosenkę: "Walecznych tysiąc opuszcza Warszawę". Melodia i treść dały nam otuchę do dalszej walki o Polskę. W Lipinach kwaterowaliśmy przez kilka dni pełniąc służbę na posterunkach jako patrole zwiadowcze, rozciągające się w kierunku Morgonina, którego nie dało się nam utrzymać. Miasteczko zostało zajęte przez Grenzschutz (Grenzschutz, niemieckie formacje zbrojne działające w latach 1918 - 1929 w Wielkopolsce, na Górnym Śląsku i Pomorzu. Zwalczały one polski ruch narodowo - wyzwoleńczy). Następnie wezwano nas ponownie do Gołańczy i tu zastaliśmy już dowództwo Kompanii Gołanieckiej na czele z porucznikiem Bartschem. Obowiązywała tutaj wojskowa karność, do której wszyscy się zastosowali. Dyscyplinę znaliśmy już dobrze z okresu służby w armii pruskiej. Codziennie odbywały się ćwiczenia, a także pełniliśmy służbę na posterunku. W wolnych chwilach tutejszy organista Antoni Dzierbiński uczył nas śpiewać religijne i wojskowe piosenki. Chętnie z tego korzystałem, bo my Polacy mieszkający nad Notecią nigdy tych piosenek nie słyszeliśmy. Te spotkania służyły także lepszemu posługiwaniu się językiem ojczystym. Niemcy wkrótce zauważyli moje zniknięcie z domu. Uzbrojeni nachodzili dom rodzinny i ojca hardym głosem pytali, gdzie znajduje się syn. Ojciec odpowiadał, że wyszedł z domu i nie wrócił. Wówczas jeszcze bardziej podnosili głos i mówili, że poszedł do Pollaken Polnische Bandę. Ojciec spokojnie i z pewną ironią w głosie dziękował za informację. Niemiec w przypływie wściekłości dodał jeszcze, że syn leży martwy przy wiatraku. Takim stwierdzeniem rodzice się bardzo przerazili, tym bardziej, że poprzedniego dnia powstańcy w tym rejonie zaatakowali wieś, ale wnet się wycofali. Rodzice byli zmartwieni, ale wkrótce się przekonali, że informacja jest nieprawdziwa. W Gołańczy dobrze upływał czas. Najbardziej serdeczna atmosfera panowała w domu państwa Kemmitzów przy Rynku, gdzie zawsze było rojno i gwarno. Często zwoływano zbiórki na Rynku i zbierała się wówczas wielka rzesza ludzi, ale jak trzeba było obstawić posterunki to ochotników niejednokrotnie brakowało. Wtedy udawano się do strzelnicy, bo tam byli powstańcy zawsze gotowi do służby. Z rodzicami nie miałem żadnej łączności, bo Lipia Góra nadal znajdowała się w rękach niemieckich. Przez rok i 10 dni rodzice nic o mnie nie wiedzieli, chociaż byliśmy niedaleko od siebie. 27 stycznia 1919 r. ogłoszono alarm, włączono syreny, ale niebawem okazało się, że to nie do boju, tylko palił się młyn. Był to dzień urodzin kaisera króla Wilhelma, cesarza Niemiec. Przed rokiem obchodzono ten dzień z wielką paradą, szczególnie w wojsku, wierzono mocno, że Niemcy wojnę wygrają, a dziś sytuacja była zgoła odmienna. Cesarz uciekł do Holandii, runęła jego potęga i Niemcy przegrali wojnę. Polska powstawała tymczasem by żyć. Rok temu taka myśl wydawała się mało prawdopodobna. Upłynęły znów cztery dni bez żadnych istotnych wydarzeń, aż tu nagle wieczorem ogłoszono alarm dla powstańców. Na miejsce zbiórki wyznaczono Rynek. Pośpiesznie uformowano oddziały, podzielono je na sekcje, dano instrukcje i hasła. Wozy do przewożenia sprzętu już stały gotowe, a wystawili je więksi gospodarze. Było to 31 stycznia 1919 r. Odczuwaliśmy pewien lęk, a jednocześnie uwydatniał się zapał do walki, do wielkich czynów. Kiedy już siedzieliśmy na wozach i konie ruszyły biegiem, brać powstańcza z wielkim entuzjazmem śpiewała. Chciałem upamiętnić to wierszem "Alarm jest w Gołańczy", ale później nie dane mi już było wierszyk ułożyć. Żaden historyk nie jest w stanie opisać tego powstańczego zapału i patriotycznego nastroju, jeżeli sam tego nie przeżywał. Jechaliśmy do Smogulca i mieliśmy za zadanie obstawić odcinek z prawej strony szosy w kierunku Osieka aż do Noteci. Na tym odcinku staliśmy bez przerwy przy silnym mrozie i w śniegu przez całą noc, aż do godz. 10 rano bez posiłku. Ponieważ żadna zmiana nie nadeszła, udaliśmy się do pobliskiej wioski Mieczkowo na posiłek i celem ogrzania się. Wiedziałem, że w tej miejscowości mieszka dalsza rodzina mojego ojca, której nie znałem, ale wkrótce ją odnalazłem. Otrzymałem rękawice, bo moje ciepłe skórkowe zgubiłem podczas ataku pod Chodzieżą. Tego samego dnia wróciliśmy do Smogulca. Powstanie znalazło się w niebezpieczeństwie, gdyż od strony Bydgoszczy ruszyła wielka ofensywa niemiecka. Drugiego lutego nic nie wskazywało na uderzenie ze strony Niemców. Wolni od zajęć udaliśmy się do kościoła, lecz w czasie nabożeństwa usłyszano pojedyncze strzały i wówczas spiesznie opuściliśmy świątynie, ale nic nie wskazywało nadal na silny atak ze strony wroga. Dopiero po południu padły dwa pociski artyleryjskie, które wywołały duży popłoch wśród mieszkańców Smogulca. Wszyscy powstańcy znajdujący się tutaj wyruszyli w kierunku Smoguleckiej Wsi tworząc szeroką linię i oczekując uderzenia. Tak staliśmy do późnego wieczora. Następnego dnia rano Niemcy zaatakowali Szubin i Kcynię, linię bojową rozciągnęli w pasie nadnoteckim aż po Smogulec. Od strony Gromadna -Kowalewka dochodziło do ostrej wymiany strzałów. Obsługiwałem wtedy karabin maszynowy, gdyż byłem z tą bronią obeznany poprzez stosowne wyszkolenie w armii niemieckiej. Karabin maszynowy uchodził za bardzo skuteczną broń. Gdy nieprzyjaciel spostrzegł karabin starał się za wszelką cenę go zniszczyć. Moja maszynówka mocno ostrzeliwała wroga i to dość długo. W pewnym momencie dostałem się pod silny ogień tak, że mój kulomiot został uszkodzony i niezdolny był do dalszego strzelania, a my spiesznie musieliśmy zmienić pozycję. Wydawało mi się, że jestem ranny, że zostałem trafiony. Kiedy strzelanina ustała ujrzałem, że lewy mankiet od płaszcza jest przedziurawiony i także ucierpiały przechowywane tam dokumenty. Powstańcy wykazali się odwagą i męstwem utrzymując zdobyte tereny. Po zwycięskiej bitwie pod Kcynią stoczoną 3 lutego udaremniono Niemcom ich plany ofensywne. Po ustaniu walk nasza kompania znów wróciła do Smogulca. Posiadam grupowe zdjęcie z tamtych dni. W Smogulcu trwaliśmy w stanie ostrego pogotowia wystawiając posterunki bojowe i patrole zwiadowcze. Niebawem większy oddział ze Smogulca wyruszył na zwiady do Mieczkowa za lasem w kierunku Noteci. W lesie zauważyliśmy dwóch poległych Niemców. Wskazywało to, że krótko przed nami był już tutaj inny oddział powstańców i stoczył walkę. W niedzielę 16 lutego 1919 r. dzień był pogodny przy znacznym śniegu i lekkim mrozie. Nasza kompania została skierowana na inny odcinek frontu do miejscowości Kowalewo pod Margoninem. Pieszo szliśmy około 20 kilometrów. Na tym odcinku panował spokój i tylko pełniliśmy posterunki, a także zachowywaliśmy wzmożoną czujność. Tak trwaliśmy do końca lutego, a kwatery zapewnili nam miejscowi gospodarze wraz z pełnym utrzymaniem. Na kilka dni wezwano nas do Gołańczy, a potem przebywaliśmy w Chojnie (6 km na północ od Gołańczy), a w odległości 8 kilometrów znajdowali się już Niemcy. Należało zachować wzmożoną ostrożność i ciągle obserwować las, który dzielił nas od wroga. Kwatery mieliśmy znów u ludności z tej wsi. W środę 19 lutego odkomenderowano nas na odcinek pod Margoninem do opuszczonego małego folwarku Orfela. Nie było tam ludności i żadnego dobytku. W tym opuszczonym gospodarstwie staliśmy na straży, a było to na linii frontu, bowiem niedaleko od nas stali Niemcy. Wróg nie atakował, ale czujność była konieczna. Nagle ogłoszono alarm, wszyscy wybiegliśmy naprzeciwko Niemcom, ale do walki nie doszło. Podczas powrotnej drogi na stanowiska padł strzał ciężko raniąc Pawła Trojanowskiego, pochodzącego z Białośliwia. Był to mój dalszy krewny, którego poznałem na krótko przed nieszczęściem, mówił słabo po polsku, jednak czuł się Polakiem. Przekroczył linię frontu z narażeniem życia i wstąpił do oddziału powstańczego. Ciężko rannego przewieziono do szpitala w Poznaniu i tam zmarł z daleka od domu. Nawet rodziny nie można było powiadomić, gdyż Białośliwie znajdowało się jeszcze w rękach niemieckich. Kilka dni po tym wydarzeniu przerzucono nas do Szubina niby na odpoczynek, tak że na same Święta Wielkanocne kwaterowaliśmy w wiosce Wolwark na trasie Szubin - Kcynia. Zaraz po świętach zachorowałem i przez kilka dni leżałem w szpitalu w Szubinie, z którego wysłano mnie do Poznania po sztuczne oko. Po powrocie z Poznania natychmiast zgłosiłem się do swojej kompanii. Pierwszego maja odmaszerowaliśmy do Samoklęsk Dużych. W święto 3 maja zawezwany zostałem do dowódcy porucznika Sobierskiego. Byłem trochę zdziwiony tym niespodziewanym wezwaniem. Dowódca wyznaczył mnie na ordynansa i odczytał szereg obowiązków wynikających z otrzymanej funkcji. Stanąłem na baczność i oświadczyłem, że służbę przyjmuję. Było to dla mnie wielkie wyróżnienie. Zostałem zwolniony od wszelkich wojskowych ćwiczeń, ale spadły za to na mnie inne obowiązki. Ordynans jak matka w domu starał się o porządek w kwaterze dowódcy, troszczył się o jego rzeczy osobiste, dostarczał posiłek. 28 maja nasza kompania przebywała w Skrzetuszu, blisko Połajewa - Ryczywołu. Kwaterowaliśmy w majątku we dworze. Z tamtego pobytu przypomina mi się śmieszna sceną. Otóż w podwórzu tego majątku było małe jeziorko i dwa osiołki. Żołnierze widząc osiołki urządzili sobie zabawę, siadali na nie i gwizdali. W pewnym momencie osiołkom zabrakło cierpliwości i jak na komendę ruszyły do stawku wrzucając żołnierzy do wody. Wywołało to burzę śmiechu, a zdenerwowane osiołki pobiegły w stronę stajni. W Zielone Świątki, które przypadły 8 czerwca kompania odmaszerowała do miejscowości Ryczywół, a po Bożym Ciele do Paterka pod Nakłem. Tutaj przed naszym przybyciem toczyły się walki, kilka budynków zostało doszczętnie zniszczonych. Nieco później walki ustały, ale front nasz i niemiecki były tak blisko siebie, że posterunki, szczególnie w godzinach wieczornych, obrzucały się wrogimi okrzykami. Na początku lipca wycofano nas do Roztrzębowa koło Kcyni. W niedzielę 13 lipca mieliśmy przysięgę w tamtejszym kościele. 21 lipca udaliśmy się pieszo do Wągrowca, dotarliśmy tam 25 lipca, a następnie 26 lipca jechaliśmy już do Gniezna. W Gnieźnie mieliśmy mały odpoczynek, tu bowiem zebrały się wszystkie kompanie, aby czwarty pułk mógł wyruszyć na front wschodni. Naszą kompanię włączono do III batalionu, jako 12 kompanię tego pułku. Kilkudniowy pobyt w Gnieźnie był miły i na zawsze pozostały sympatyczne wspomnienia z tamtego postoju. Jako ordynans często spotykałem się z serdecznością. Kwaterowałem wraz z dowódcą kompanii na ulicy Chrobrego blisko Rynku, u bogatego kupca. Mimo wszystkich dowodów wdzięczności okazywanych polskiemu wojsku było mi smutno. Sporo towarzyszy broni otrzymało krótki urlop, do wielu przyjechali krewni, a ja i kilku żołnierzy z naszej wioski nie mieliśmy żadnej łączności z rodzinami, gdyż znajdowały się po drugiej stronie frontu. Z tamtych pamiętnych dni zachowałem zdjęcie z trzema żołnierzami, braćmi: Antoni, Franciszek i Władysław Wika, mieszkającymi w sąsiedztwie mojego domu rodzinnego. Połączył nas wspólny los i to dodawało nam otuchy. Społeczeństwo Gniezna urządziło nam majówkę poza miastem, bawiono się aż do wieczora, a potem wracaliśmy w dobrym nastroju ze śpiewem i muzyką na swoje kwatery. Następnego dnia pułk ustawił się na Rynku. Przystrojone zostały domy, ustawiono ołtarz polowy, ksiądz odprawił mszę św. Miało to głębokie znaczenie duchowe. Tego samego dnia tj. w piątek 1 sierpnia 1919 r. wieczorem, pułk żegnany przez ludność, odjechał koleją na wschód, by wziąć udział w wojnie, którą Rosja prowadziła z Polską już od lutego 1919 r.