Nikodem Trojanowski (1898 - 1996)
"Moje wspomnienia"
Udział w wojnie z Rosją
Kilka dni byliśmy już w drodze, męczyły nas długie postoje na małych stacjach. Nieszczęśliwa Polska ledwo co powstała i już pogrążyła się w nowej wojnie. Po kilku dniach przybyliśmy na Białoruś, ale nazwy stacji nie pamiętam. Niezwłocznie przystąpiliśmy do swoich zadań. Po całodniowym marszu znaleźliśmy się zupełnie blisko linii frontu. Wczesnym rankiem 8 sierpnia 1919 r. III batalion zaatakował rosyjskie pozycje. Po godzinnej ciężkiej walce przerwano front i kompania posuwała się naprzód z zamiarem zdobycia Mińska. Jednak po opanowaniu kilku mniejszych miejscowości natrafiono na silny opór ze strony nieprzyjaciela. Położenie nasze było bardzo trudne. Po dłuższej strzelaninie nieprzyjaciel znów ustąpił. Kilkakrotnie jeszcze staczano potyczki z wrogiem, który zaskoczony szybkością działania nie stawiał już większego oporu. Pod wieczór wkroczyliśmy do Mińska. Tutaj zastaliśmy już polskie wojsko przybyłe z innych stron. Byliśmy mocno wyczerpani całodziennym marszem i walkami. Długość marszu obliczono na 40 wiorst, czyli ponad 40 kilometrów. W Mińsku nie było żadnego odpoczynku. Całą noc pełniłem straż. W południe następnego dnia opuściliśmy miasto i kilka kilometrów dalej zarządzono jednodniowy odpoczynek. W ciągu następnych kilku dni pułk walczył z mniejszymi oddziałami i tak doszliśmy do węzła kolejowego Osipowicze. W godzinach popołudniowych w warunkach wojennego trudu wkroczyliśmy do Bobrujska (Bobrujsk, miasto położone w obwodzie mohylewskim, przystań nad rzeką Berezyną. W latach 1649 - 1793 należało do Polski. Odegrało dużą role w wojnie z Napoleonem Bonaparte (1812). W 1918 r. było ośrodkiem I Korpusu Polskiego. Rozwinął się tutaj przemysł drzewny, chemiczny, maszynowy, lekki. Liczy ponad 150 tys. Mieszkańców). Rosjanie opuścili miasto i wycofali się za rzekę Berezynę. Przed tym manewrem dokonali zniszczenia miasta. Po wkroczeniu do Bobrujska byłem tak bardzo wyczerpany bezustannym marszem i pościgiem za nieprzyjacielem, że w wolnej chwili tak mocno zasnąłem, że były obawy, czy się obudzę. Pułkowy lekarz - doktor Jacobson z Gniezna, który czuwał nade mną ucieszył się, gdy obudziłem się zdrowy. Warunki na froncie wschodnim były bardzo prymitywne. Podczas snu niejednokrotnie dokuczało nam robactwo. Czasem spałem na ziemi pod wielki liściastym drzewem. Będąc kilka dni w rezerwie poza frontem zaobserwowałem, że tylko kobiety ścinały zboże i to sierpem, natomiast chłopi siedzieli przed domem i palili machorkę. Z chwilą dojścia Wielkopolskiej dywizji do rzeki Berezyny rozpoczął się okres walk obronnych i wypadów na stronę przeciwnika. Od 14 do 17 października 1919 r. trwał trzydniowy wypad na wschodni brzeg rzeki. Zdobyto wówczas dwa działa, kilka karabinów maszynowych i wzięto do niewoli kilkuset jeńców. Wróciwszy z wyprawy do Bobrujska po kilku dniach skierowano nas do Swisłoczy nad Berezyną. W tej miejscowości znajdowała się kapliczka dworska. Tu też zwoływano nas na nabożeństwa z możliwością odbycia spowiedzi, do której przystąpiłem po raz pierwszy od momentu przybycia na front. Miało to miejsce 8 listopada w moje 21 urodziny. Następnego dnia wypożyczonym koniem z sankami wraz z dowódcą objeżdżaliśmy okoliczne wsie i zagrody pokonując duże przestrzenie pól i lasów. Ze służbowego objazdu wróciliśmy późnym wieczorem. Mróz był naprawdę tęgi. Przebywając niekiedy poza frontem miałem okazję zaobserwować życie tamtejszych ludzi. Wiejska ludność była uboga i żyła na niskim poziomie. Budynki stawiano tylko z drewna, które układano wzdłuż i w poprzek, w ten sposób powstawały ściany przednia, tylna i boczne. Bale układano jedne na drugich, a szczeliny wypełniano leśnym mchem. Dach kryto słomą. Dom posiadał jedno wejście i dwa okna. W ciągu kilku dni dom był gotowy. Przy takiej budowie nie użyto ani jednego gwoździa. Wyposażenie wewnątrz najogólniej wyglądało następująco: w jednym narożniku stał prymitywny stół, na ścianie wisiało parę obrazów - wszystkie o tematyce religijnej, przy ścianie stały ławki, wiele miejsca zajmował piec ulepiony z gliny, służący jednocześnie do ogrzewania i gotowania. Piec był opalany drewnem, a niedopałki zgarniano w jego narożniku i teraz do tak ogrzanego wnętrza wstawiano gliniany garnek z zawartością do gotowania. Następnie zamykano drzwiczki i po pewnym czasie wystawiano garnek na ziemię celem częściowego ostudzenia, potem umieszczano go na stole. Jedzono wprost z garnka i to drewnianą łyżką. Resztę jedzenia chowano do pieca i pozostawał posiłek jeszcze na kolację. Ludność żyła bardzo skromnie. Nie można było kupić odzieży, czy sprzętu domowego. Przeważnie spano na ławkach lub piecu, co było bardzo korzystne zimą. Byłem pełen szacunku dla tych ludzi, których wojna gnębiła już od kilku lat. Najpierw cofały się rosyjskie wojska, później przyszli bolszewicy, i teraz Polacy. Żadne z wojsk nie udzielało pomocy, tylko zabierało jeszcze pożywienie i różny sprzęt. Wioski leżące nad rzeką miały gminne łaźnie. Był to mały budynek, w którym znajdował się piec z polnych kamieni. Kiedy był mocno rozgrzany polewano go wodą przez co powstawała para, w której rozebrani ludzie czuli się jak w saunie. Miałem okazję przyjrzeć się codziennemu życiu tamtejszej ludności. Widziałem jak mieszkańcy borykali się z różnymi trudnościami. Wspominam to, bo współczułem ich losowi. Ale u nich nie można było wyczuć jakiegokolwiek niezadowolenia, czy zmartwienia. Młodzi, a niekiedy i starsi zbierali się na śpiewie ulubionych piosenek i na pogawędki do późnej nocy. Z tego kresu mam zdjęcie z dowódcą Sobierskim, a obok na fotografii widoczni są żołnierze oraz druga fotografia z grupą wojska, dowódcą i jego czarnym koniem. Z końcem listopada 1919 r. dowódcę kompanii przydzielono do sztabu pułku, który stacjonował w Choluju. Po tygodniu otrzymałem rozkaz, aby również stawić się do pułku i przywieźć wszystkie rzeczy dowódcy. Postarałem się o sanki i razem z właścicielem konia udaliśmy się w drogę. Była to dość ryzykowna wyprawa, bowiem nie znaliśmy dobrze drogi i do tego wszędzie czekało niebezpieczeństwo. Po kilku godzinach jazdy zwolniłem woźnicę, aby mógł przed nocą wrócić do domu. Ja w tym czasie postarałem się o sanki do jazdy na następny dzień i przenocowałem w opuszczonym majątku, gdzie zastałem dwie starsze panie właścicielki, które były Polkami i to mnie bardzo zaciekawiło. Na kresach wschodnich można dość często spotkać polskie rodziny wywodzące się z drobnej szlachty. Następnego dnia ruszyłem w dalszą drogę do pułku. W południe przybyliśmy na miejsce i zastałem tam pułk gotowy do przysięgi. Sztab pułku znajdował się daleko od frontu tak, że panowała tu cisza. Oprócz czynności ordynansa obsługiwałem kasyno podając m. in. do stołu gotowe posiłki. Było to dla prostego żołnierza dobrodziejstwo. Znajdowałem się dość daleko od frontu, w ciepłym pomieszczeniu i miałem dobre jedzenie. W pierwszych dniach stycznia 1920 r. ogłoszono alarm oznajmiający niebezpieczeństwo. Nieprzyjaciel zaatakował, ale przednia straż odparła wroga i znów się uspokoiło. 10 stycznia po tych wydarzeniach otrzymałem urlop do Poznania za pośrednictwem dowódcy kompanii, który posiadał tam swoich rodziców i miałem przekazać im pozdrowienia oraz opowiedzieć o przeżyciach na froncie. W Poznaniu przebywałem kilka dni. Do moich rodziców nie mogłem jeszcze jechać, gdyż znajdowali się na terenach zajętych jeszcze przez Niemców. Kiedy dowiedziałem się, że Niemcy zgodnie z konwencjami muszą się wycofać z dniem 20 stycznia 1920 r. aż do granicy przyznanej Polsce na mocy traktatu wersalskiego, nie namyślając się długo ruszyłem w drogę. Zatrzymałem się najpierw w Chojnie koło Gołańczy w odległości około 10 kilometrów od mojego domu. W Chojnie wstąpiłem do rodziny Wachowiaków, dalszych krewnych matki, aby zorientować się w faktycznej sytuacji wojskowej. Następnego dnia udałem się pieszo do Jaktorowa, aby konkretnie dowiedzieć się, czy Niemcy już się wycofali. Idąc przez zagajniki otwartą drogą spostrzegłem dwie osoby zmierzające w moim kierunku, ale nie mogłem rozpoznać czy to kobiety, czy mężczyźni, a może wojskowi. Nagle schowały się w las. Dopiero znacznie później dowiedziałem się, że były to kobiety, które przyszły do lasu po świerkowe gałązki do dekoracji w związku z powitaniem Polskiego Wojska. Z Jaktorowa szedłem okrężną drogą przez Swobodę, aby tutaj dowiedzieć się, czy Niemcy już się wycofali. Okazało się, że ten manewr akurat teraz trwa, a Niemcy strzelają w powietrze. Nabrałem ducha i żywym krokiem szedłem naprzód. Nikogo już nie spotkałem i tak dotarłem do rodzinnej wioski. Z przerażeniem zastałem tam okopy, wały ochronne jak na froncie we Francji, nawet były zasieki z drutu kolczastego. Wieczór już nadchodził, gdy ominąłem wszystkie przeszkody i niezauważony przez nikogo dotarłem do domu. Rodziców i siostrę Władysławę zastałem przy zdrowiu. Radość była nie do opisania. Niemcy rok temu mówili rodzicom, że jestem zabity. Przez ten czas nic o sobie nie wiedzieliśmy i rodzice myśleli, że już nie żyję. Długo w noc dzieliliśmy się swoimi przeżyciami i wspomnieniami. We wsi szybko rozeszła się wieść, że wróciłem w polskim mundurze. Polscy mieszkańcy miejscowości byli w radosnym nastroju, przygotowywali się do powitania polskiego wojska. Postawili bramy tryumfalne, a domy udekorowali chorągiewkami. Przed wieczorem 22 stycznia 1920 r. Do Lipiej Góry wkroczyło Wojsko Polskie. Przy bramie tryumfalnej stała panienka w białym stroju, ręce miała związane, co miało oznaczać kajdany niewoli. Witając żołnierzy prosiła o zerwanie kajdan, Równocześnie orkiestra, z którą wkroczyło wojsko zaczęła grać hymn narodowy: "Jeszcze Polska nie zginęła". Był to tak wzruszający moment, że wszyscy z radości płakali, tym bardziej że większość zgromadzonych polskiego hymnu nie słyszała. I ja, chociaż już rok byłem w wolnej Polsce, to jednak teraz tu w rodzinnej wiosce, ja w polskim mundurze, widząc tak uroczyste przyjęcie wojska i tę panienkę w bieli z kajdanami na rękach oraz słysząc hymn narodowy grany i śpiewany nieśmiało, wzruszyłem się przeogromnie i zaliczam ten dzień do najpiękniejszych dni mojego życia. Wojsko zostało ugoszczone przy suto zastawionych stołach. Wyzwolona spod jarzma pruskiego ludność przygotowała bardzo serdeczne przyjęcie. Radość była tym większa, że na własne oczy mieszkańcy zobaczyli jednolicie ubranych i uzbrojonych polskich żołnierzy. Następnego dnia wojsko odmaszerowało, aby zajmować dalsze tereny opuszczone przez Niemców na mocy traktatu wersalskiego i przejmować władzę. Mój urlop już się skończył i 31 stycznia wracałem do pułku. Podróż była bardzo uciążliwa, wagony nieogrzane, a zima sroga. Pułk zastałem w tym samym miejscu i nic ważnego się nie działo. Z końcem marca otrzymałem właściwy urlop (poprzedni do Poznania to raczej służbowy) i razem z moim dowódcą porucznikiem Sobierskim, który też dostał urlop jechaliśmy do domu. W Poznaniu pożegnaliśmy się. Do domu przybyłem kilka dni przed Świętami Wielkanocnymi, lecz niedługo cieszyłem się powrotem, bo na same święta mocno zachorowałem. Miałem bardzo silny ból głowy i to regularnie powracający w godzinach rannych. Kiedy poczułem się nieco lepiej, udałem się do szpitala wojskowego w Bydgoszczy, ale widząc po drodze bardzo złe warunki pogodowe wróciłem do domu. Bóle nie ustępowały, nawet się jeszcze nasiliły. Teraz z kolei udałem się do Chodzieży, gdyż tam znajdował się szpital wojskowy. Lekarz widząc mój stan od razu wypisał skierowanie do szpitala w Poznaniu. Tu stwierdzono, że to ból nerwów. Wszyscy chorzy w tym szpitalu byli żołnierzami z okresu pierwszej wojny światowej. Pierwsze dni pobytu były dla mnie ciężkie. Prawie codziennie któryś z chorych dostawał atak, rzucał się na ziemię, strasznie krzycząc. Pierwsza pomoc polegała na tym, że przychodzili sanitariusze i wyprostowywali choremu ręce i nogi na podłodze, a on powoli przychodził do siebie, ale przez kilka dni po takim ataku był mocno wyczerpany. Tacy chorzy leżeli na specjalnym oddziale, ale ja miałem okazję to wszystko widzieć i słyszeć. W szpitalu przechodziłem różne badania i otrzymywałem leki. Stopniowo mój stan się polepszał. Zapoznałem się z kilkoma chorymi i czas dość mile upływał. Każdego dnia jednak wyglądałem swojego zwolnienia, czułem się całkiem wyleczony, dlatego prosiłem o wypis ze szpitala. Po sześciotygodniowym leczeniu zwolniono mnie ze szpitala i przekazano do baonu zapasowego w Wolsztynie (Wolsztyn, miasto w woj. zielonogórskim, prawa miejskie od 1458 r. Od XVI w. znajdowała sie tutaj komora celna. W latach 1870-1880 pracował tu Robert Koch. Znane z udziału mieszkańców w Powstaniu Wielkopolskim. Rozwinął się przemysł drzewny, metalowy, odzieżowy, stanowi węzeł komunikacyjny). W tym miasteczku znajdowała się siedziba władz powiatowych. W kompanii ozdrowieńców znajdowali się prawie sami kalecy, jeden kulawy z laską, to znów inny miał niesprawne ręce. Żadnych zajęć tu nie prowadzono, wszyscy czekali na zwolnienie do domu. Z początkiem lipca 1920 r. Otrzymałem urlop, a po miesiącu wezwano mnie przed Komisję Wojskową, która orzekła, że jestem na zawsze niezdolny do służby wojskowej. Będąc w cywilu niejednokrotnie wspominałem służbę w wojsku, żołnierską dolę i niedolę. Tak często szło się borem lasem przymierając czasem głodem, w chłodzie, czy spoconym w upale. Koleje były różne. Niekiedy szło się w bój bez żadnego zwycięstwa, zaś innym razem atak przynosił tryumf. Podczas apeli czciliśmy pamięć poległych współtowarzyszy, którzy jeszcze tak niedawno byli z nami, a zaraz potem spoczywali w ciemnym grobie z dala od rodziny. Przy ogniskach śpiewano żołnierskie piosenki, smutne i wesołe, było ich tak dużo. Tak często nuciliśmy: "Wojenko, wojenko cóżeś ty za pani, że za tobą idą chłopcy malowani". Ta piosenka pozostała mi w pamięci do dziś i nieraz sobie ją śpiewam. Wspominam to wszystko, aby potomnym dać choć pewne wyobrażenie o losie polskiego dziecka w zaborze pruskim, przymusowej służbie w obcym wojsku, a przede wszystkim o tęsknocie za wolną Ojczyzną, o czynnym udziale w Powstaniu Wielkopolskim bez liczenia na jakąkolwiek zapłatę, czy choćby wdzięczność. Bóg - Honor - Ojczyzna były aż nadto wystarczającym motywem poświęcenia i walki, ofiary i czynu. Przekazuję te wspomnienia, mam już ponad 90 lat, wiary dochowałem, Polsce służyłem, wykazywałem troskę o rodzinę. Dziś, gdy obserwuję różne udogodnienia ułatwiające życie będące tak wielką wartością, które bagatelizujemy przez grzechy, to pragnę w tym miejscu przytoczyć słowa, które nurtują moje serce: "Na nic Sybir, na nic knuty - lecz narodu duch zatruty to dopiero bólów ból". Budujmy ducha ofiary, poświęcenia, dobrej pracy i czynu, wzajemnego zrozumienia i życzliwości. Równocześnie organizując nowe życie oparte na uczciwych zasadach, cofajmy się w myślach do naszych narodowych korzeni, które mogą dawać siłę do rzetelnej pracy i godności.